środa, 8 lutego 2012

Mamed Chalidow -sport


TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Bartek Wardziak



Pamiętasz swojego pierwszego PLAYBOYA?

Będę z wami szczery. Nigdy go nawet nie przeglądałem. Wychodzi na to, że moim pierwszym PLAYBOYEM będzie ten z tym wywiadem. Ale ostrzegam: na sesję mnie nie namówicie! Jestem za bardzo owłosiony…

Może w takim razie mógłbyś nam polecić kogoś mniej owłosionego?

Ginę Carrano. Byłą mistrzynię federacji Strikeforce, a do tego bardzo ładną kobietę.

Mogłaby być twoją drugą żoną?

Nie ma tematu. Ewa od razu skróciłaby mnie o głowę.

Od ilu lat nie jesteś kawalerem?

Teraz to pojechaliście po całości… Muszę zadzwonić, żeby nie było plamy. (Dzwoni) „Hej, słuchaj, jest pytanie bardzo ważne… Jak długo jesteśmy po ślubie? No wiem, że sześć lat, ale tak tylko sprawdzam… Dobra. Dzięki… Pa…”.

Poznaliście się na studiach?

Raczej przy stole bilardowym. O dziwo, nagle bardzo spodobała mi się ta gra i zacząłem grać regularnie.

Ewa była wtedy katoliczką?

Teraz też jest. Nie-muzułmanka może poślubić muzułmanina, zostając przy swojej wierze. Musi tylko pochodzić z Ludu Księgi, czyli być wyznania mojżeszowego lub chrześcijańskiego.

Twój czteroletni syn musi jednak być wychowany w islamie.

Taka jest zasada. Moim obowiązkiem jest tego dopilnować.

Jaka jest jego ulubiona technika?

Najpierw robił balachę na rękę, czyli dźwignię na staw łokciowy. Teraz nauczył się jeszcze gilotyny i mata leo – duszenia zza pleców. W ogóle niezły z niego rozrabiaka. Dobrze, że może upuścić trochę energii na macie, w przeciwnym wypadku rozniósłby dom.

W przedszkolu rozstawia wszystkich po kątach?

Jak wraca, to mówi, że przytula tylko Olę. Romans trwa.

Chciałbyś, żeby poszedł w twoje ślady?

Nie chciałbym schematu – jaki ojciec, taki syn. Wolałbym, żeby Abdul Kerim uniknął losu kolejnych potomków rodziny Gracie, którzy teraz seryjnie zaliczają ciężkie nokauty (rodzina, która rozpropagowała brazylijskie jiu-jitsu. Royce Gracie, na początku lat 90., kiedy MMA kształtowało się jako nowy sport, wygrał 11 z 12 walk, zmuszając przeciwników, często większych od siebie, do poddania. Wielu członków rodziny Gracie walczy do tej pory ze zmiennym szczęściem – przyp. red.). Do uprawiania sportów walki trzeba mieć silne, wewnętrzne przekonanie. To nie może być tylko naśladownictwo. Nie ma po co tracić zdrowia.

Ty najwyraźniej nie chciałeś naśladować dziadka i ojca. Nie zostałeś młynarzem.

Bo dla mnie numerem jeden był zawsze Bruce Lee (śmiech). Pierwszy młyn dziadek wybudował jeszcze w Kazachstanie. W 1944 r. Stalin wysiedlił około pół miliona Czeczenów i Inguszów, a większość trafiła właśnie do Kazachstanu. Po powrocie dziadek zainwestował w nowy młyn i fabrykę oleju roślinnego na granicy Rosji i Czeczenii. W 1994 r. serce dziadka nie wytrzymało bombardowania naszej rodzinnej wioski. Tata po jego śmierci przejął interes i wybudował kolejny młyn. Czasy świetności tego biznesu dawno już minęły. Dziś jest wielka konkurencja. Ojciec wciąż prowadzi młyn, ale nie przynosi on wysokich dochodów.

Chcesz ściągnąć rodziców do Polski?

Taki mam plan. Kiedyś byli temu przeciwni, ale z upływem czasu chyba przywykli do myśli, żeby mieszkać bliżej mnie. W Czeczenii gospodarczo nie dzieje się za dobrze, nie jest też bezpiecznie. A poza tym panuje tam okropny klimat. Organizm mojej mamy coraz gorzej radzi sobie z letnimi upałami. To nie jest kraj dla starszych ludzi.

W Olsztynie lepiej?

Klimat jest tu fantastyczny. Rodzice jeszcze nie widzieli Polski, ale jestem pewien, że się w niej zakochają, tak jak ja. Tata jest jednak bardzo przywiązany do swojego biznesu i ciężko mu wszystko zostawić.

A mama?

Kiedyś była nauczycielką języka rosyjskiego i literatury rosyjskiej w szkole średniej. Potem urodziliśmy się my i zajęła się domem. Było nas czworo: dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Mój starszy brat niestety utonął, kiedy miał dwa latka. Mamed to imię po nim.

Nie masz brata rodzonego, ale za to wielu braci ciotecznych i stryjecznych.

To kaukaska specjalność. W miarę możliwości trzymamy się razem. Moim kuzynem jest choćby Asłambek Saidow (mieszkający w Polsce zawodnik MMA – przyp. red.). Jego babcia była siostrą mojego dziadka.

W internecie można przeczytać, że to twój brat.

Bo obaj jesteśmy ciemni i owłosieni? (śmiech). Bardzo często biorą go za mnie i na odwrót. Ile ja się autografów narozdawałem za Asłama… Mam też przyjaciela w Katowicach, którego wszyscy biorą za Chalidowa. Nawet mnie to nie dziwi, bo jesteśmy do siebie bardzo podobni, mimo że nie łączy nas żadne pokrewieństwo. Kumpel w kółko jest chwalony za ostatnie walki, ale nigdy nie zaprzecza i do końca gra Mameda.

Czy siostry z rodzinami też chciałbyś ściągnąć do Polski?

Nie. One mają swoje życie i to całkiem dobre. Jedna mieszka w naszej rodowej wsi Aczhoj-Martan, a druga w Groznym.

Co działo się z twoją rodziną w czasie pierwszej wojny (od 1994 do 1996 roku – przyp. red.)?

Dziadek zdecydował, że kobiety z dziećmi mają uciekać. Wyrwaliśmy się więc z Groznego pod ostrzałem, przekroczyliśmy granicę i zamieszkaliśmy na rosyjskiej wsi. Poza nami było tam kilka czeczeńskich rodzin. Jak przystało na ówczesnych „wrogów”, nie byliśmy lubiani. Kiedy z chłopakami wychodziłem wieczorem, zwykle kończyło się to narodowymi nieporozumieniami. Często zresztą ich powodem były Rosjanki, które tam poznaliśmy. Miałem wtedy 15 lat. Ten okres nie kojarzy mi się zbyt dobrze. Za dużo nieprzyjemności i za dużo bójek. Nie było jednak wyjścia – musiałem się bronić. Nie mogłem przecież odchodzić ze spuszczoną głową. Nie wywoływałem awantur, byłem zawsze tym, którego atakowano. Jak ktoś się napił i zauważył kogoś z Kaukazu, to od razu była lipa. Zwykle tłukłem się z chłopakami o 10 lat starszymi. W ten sposób zdobyłem trochę praktyki. Zawsze jednak to ja byłem górą.

Jak dziś patrzysz na Rosjan?

Z sympatią. Jak na każdego człowieka. Nie jestem do nich źle nastawiony. Szczególnie do tych myślących.

Jesteś zapraszany na antyrosyjskie demonstracje?

Tak, ale ja się w politykę nie mieszam. To niemądre manifestować przeciwko Rosjanom. Trzeba pamiętać, że to nie Rosjanie chcą zająć Czeczenię, tylko rosyjscy politycy, a to duża różnica. Polityka to biznes. Zwykli ludzie nie mają z tym nic wspólnego. Ich się tylko okłamuje. Trzeba być bardzo naiwnym, żeby wierzyć we wszystko, co pokazują w telewizji. Dlatego nie podoba mi się medialny obraz złego Czeczena – terrorysty i bandyty. Dopiero w Polsce przekonałem się, że nie wszyscy tak na nas patrzą. Byłem szczerze zdziwiony, że jestem lubiany, wręcz noszony na rękach. Poza tym Polacy ze mną rozmawiali i w kółko o coś się pytali. Nie mogłem wyjść z podziwu. Nie musiałem się napinać. W Polsce po prostu odżyłem.

Jak ty właściwie do nas trafiłeś?

Po pierwszej wojnie czeczeńskiej nie było nawet krzeseł w szkołach. Bieda, zniszczenia, zero warunków do nauki. Prezydentem został wtedy Asłan Maschadow i wszyscy mieli nadzieję na odbudowę kraju. Niektórzy uczniowie byli wysyłani na zagraniczne studia. Chodziło o wykształcenie przyszłej czeczeńskiej elity. Wśród szczęśliwców znalazłem się i ja. Przez kuzyna kuzyna i znajomego znajomego dostałem szansę wyjazdu, a nie każdy ją miał, czego jestem świadomy. Mogłem jechać do Egiptu, Włoch lub Polski. Ta ostatnia była najbliżej, więc wybór był prosty. Zresztą wszystkim kierował ktoś na górze. Wierzę, że co bym nie robił i tak znalazłbym się w Polsce.

Po studiach miałeś wrócić.

Jak najbardziej. Ale znacie historię. Wybuchła druga wojna (w latach 1999 – 2003 – przyp. red.) i wszystko zaczęło się walić. Kraj znowu został zrujnowany i to jeszcze dotkliwiej. Mimo to, kiedy sytuacja trochę się uspokoiła, tak jak większość moich przyjaciół, chciałem na stałe wrócić do Czeczenii i zamieszkać w Groznym. Pojechałem, pokręciłem się na miejscu dwa miesiące i wróciłem do Olsztyna. Nie mogłem się przestawić, nie mogłem się tam odnaleźć, po prostu za bardzo już się spolszczyłem.

Miałeś być inżynierem?

Tak, bo chciałem studiować na Politechnice. Jednak po oblaniu paru matematycznych testów szybko mi przeszło. Wybrałem Zarządzanie i Administrację. Ale zanim trafiłem na uczelnię do Olsztyna, przez rok we Wrocławiu uczyłem się języka polskiego. Moje pierwsze wrażenie było takie, że mówicie w sposób, w jaki na skali stroi się radio: „Pszsz, tszy, brz…”. Byłem pewien, że nie da się tego nauczyć.

Poznałeś wszystkie łamańce językowe?

„Chrząszcz brzmi w trzcinie” wychodzi mi bardzo dobrze. Ale zawsze najgorszy był „stół z powyłamywanymi nogami” (Mamed wypowiedział tę sentencję bez zająknięcia! – przyp. aut.).

Brawo! Według nas język czeczeński jest znacznie trudniejszy.

Jak opanujecie gardłowe głoski, wszystko będzie już tylko prostsze. Mogę was nauczyć „dzień dobry”, „jak się masz” i „do widzenia”.

Możesz próbować, ale na bank nie mamy takich zdolności językowych jak ty.

„Dzień dobry” to DE DIK CHYL, „jak się masz” to MUH WU HO, a „do widzenia” to ADIK JOJL. Prawda, że proste?

Nie będziemy dyskutować z mistrzem… Po roku wylądowałeś w Olsztynie.

W pięknym Olsztynie. Jak mówimy o tym mieście, to zawsze wcześniej używajmy słowa „piękny” (śmiech). Zacząłem na poważnie studiować, trenować i pracować. Obroniłem pracę magisterską Islam a terror, chcąc odczernić islam i zmazać z niego terrorystyczny stereotyp. Poza tym były boks, zapasy i taekwondo. Raz, dwa razy w tygodniu. Tylko dla siebie. Nie myślałem o żadnych zawodach, a MMA był to sport, który mnie zawsze ciekawił z racji swojej wszechstronności. Pod koniec 2003 r. pojawiła się okazja do trenowania, gdy otworzył się klub MMA Arrachion Olsztyn i najzwyczajniej w świecie z niej skorzystałem. Absolutnie nie miał to być mój sposób na życie.

Z czego wtedy żyłeś?

Finansowo wspierał mnie ojciec. Do tego prawie pięć lat pracowałem na bramce w dyskotece. Pieniądze, które zarabiałem na swoich pierwszych walkach były śmieszne. Ledwo starczało na treningi i odżywki. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że praca na bramce przeszkadza w treningach, bo ciągle byłem niewyspany. Trzeba było podjąć trudną decyzję – zrezygnowałem z pracy na rzecz sportu. Ewa była wtedy ekspedientką w sklepie z ciuchami i przez ponad rok żyliśmy tylko z jej pensji. Strasznie to przeżywałem, ale Ewa bardzo mnie wspierała. Podobnie jak teściowa, z którą przez jakiś czas mieszkaliśmy. Nie wiem, skąd się wzięły te wszystkie anegdoty o teściowych jędzach. Moja jest super.

Jak dzisiaj oceniasz swoje pierwsze, przegrane walki?

Miałem potworne problemy z wydolnością. Nigdy wcześniej nie brałem udziału w zawodach sportowych. Inni zawodnicy wywodzili się z zapasów, judo, boksu i mieli w młodości treningi kondycyjne. Ja przez to nie przeszedłem, trenowałem sam dla siebie, a mój organizm był kompletnie nieprzygotowany do takiego wysiłku. Potem było już coraz lepiej, ale pierwsze pięć lat zawodowych treningów pod kątem budowania wytrzymałości było katorgą. Na szczęście teraz nie mam problemów z wydolnością.

Twoja najdłuższa walka to pięć rund z Jorge Santiago (o pas mistrzowski federacji Sengoku w wadze średniej. Mamed wcześniej pokonał Santiago w walce nie o pas. W rewanżu sędziowie orzekli porażkę Chalidowa na punkty – przyp. red.). I niestety w jej trakcie było po tobie widać problemy wydolnościowe.

Złożyło się na nie wiele czynników. Japończycy wykupili nam bilety lotnicze tak, że przylecieliśmy trzy dni przed walką. To stanowczo za mało na aklimatyzację w innej strefie czasowej. Do tego razem z moim sztabem popełniliśmy błąd w treningach i byłem ewidentnie przemęczony. A w nocy, przed samą walką, udało mi się przespać tylko dwie godziny. Wychodząc na ring czułem, że nie jestem sobą. Nie miałem swojego zrywu. Przewalczyłem pięć rund tylko po to, żeby przetrwać.

Mimo to uważamy, jak wielu fachowców, że wygrałeś, a już na pewno zremisowałeś.

Zostawmy to. Marzę o trzeciej walce z Santiago, żeby wyrównać rachunki.

Teraz, kiedy wyleciał z UFC (Ultimate Fighting Championship – amerykańska organizacja MMA, największa i najlepsza na świecie – przyp. red.), masz szansę. Bo ty raczej nie planujesz swojej kariery za oceanem. Dlaczego?

Odpowiem pytaniem na pytanie: a dlaczego nie budować czegoś pozytywnego w Polsce? Dlaczego nie poświęcić się dalszemu rozwojowi MMA tutaj? Oczywiście nie ukrywam, że chciałbym kiedyś sprawdzić się w UFC, by zobaczyć, na ile mnie stać. Ale wiąże się to z koniecznością zrezygnowania ze wszystkich innych organizacji. A mi zależy na tym, żeby walczyć w Polsce. Czy to źle? Uważam, że warto budować silną organizację MMA właśnie tutaj. Zwróćcie uwagę, że już teraz KSW (Konfrontacja Sztuk Walki, największa polska organizacja MMA – przyp. red.) ma najlepiej organizowane gale w całej Europie. Na Ameryce świat się nie kończy.

Racja. Ale twoim problemem w naszym kraju jest brak przeciwników z najwyższej półki.

Wcale tak nie uważam. Są dobrzy zawodnicy w Europie i za oceanem, którzy mogą przyjeżdżać do Polski. Sporo dobrego dzieje się u nas wokół tego sportu. Moim zdaniem warto poświęcić się rozwojowi nowej dyscypliny w Polsce, a nie szukać szczęścia w Ameryce.

Mariusz Pudzianowski szukał i dostał ostre baty (najsilniejszy człowiek świata przegrał w słabym stylu swoją pierwszą walkę za oceanem – przyp. red.).

Możemy ominąć temat Mariusza?

Nie możemy. Kiedyś powiedziałeś, że gdyby padła propozycja, to mimo dużej różnicy wagowej, zgodziłbyś się na walkę z Pudzianem.

Pytanie dziennikarza o walkę z Mariuszem było może i na serio, ale ja odpowiedziałem w formie żartu. Słów jednak nie zmieniam, bo nie boję się walczyć z nikim. Ale oczywiście nie ma po co ryzykować zdrowiem. Zawodników, którzy ważą ponad 100 kilogramów raczej wolałbym unikać. Przy tak dużej różnicy wagowej łatwo o kontuzję. Mógłbym z Mariuszem wygrać, ale krzywdy bym mu nie zrobił. On też mógłby wygrać, ale konsekwencje dla mnie mogłyby być przykre.

Biłeś się kiedyś z zawodnikiem nasmarowanym wazeliną?

Ale gdzie nasmarowanym? (śmiech).

Wszędzie, ale nie tam, gdzie myślisz.

Biłem się. Facet twierdził później, że to nieprawda, ale ja wiem swoje. To bardzo niesportowe zachowanie, bo jak gość nasmaruje się czymś śliskim, to nie sposób skutecznie założyć mu dźwigni. Sędziowie powinni sprawdzać takie rzeczy. Na szczęście, od kiedy walczę w KSW, takich wtop już nie ma.

Jak oceniasz walkę na zasadach MMA dwóch naszych mistrzów olimpijskich: Pawła Nastuli i Andrzeja Wrońskiego (ten drugi przegrał przez nokaut – przyp. red.).

Co tu oceniać? Sami widzieliście. Dla mnie Paweł Nastula to najlepszy polski zawodnik wagi ciężkiej. W swoich pierwszych pojedynkach w japońskiej organizacji PRIDE walczył z najlepszymi na świecie, z prawdziwymi legendami tego sportu. Co prawda przegrywał, ale po bardzo ciężkich i bardzo dobrych walkach. Trzeba to docenić. Żałuję tylko, że od dłuższego czasu Paweł nie mierzy się z zawodnikami na wysokim poziomie. Zasługuje na dużo więcej niż małe, marginalne gale, których nie transmituje telewizja. Według mnie Nastula powinien być największą gwiazdą MMA w Polsce. Andrzej Wroński natomiast jest znakomitym sportowcem i zapaśnikiem największego kalibru, ale trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że z Nastulą, który od lat jest w ciągłym treningu MMA, nie miał szans.

Czy twój pseudonim „Kanibal” to ksywka z kluczem?

Uspokójcie się. To był pomysł Amerykanów. Walczyłem tam raz i taki był wymóg. Musiałem mieć jakiś pseudonim. Na siłę przykleili do mnie tego nieszczęsnego „Kanibala”. Nie brzmi to za dobrze. Staram się omijać temat tego przydomka.

Czujesz czasami, że masz niebezpieczne narzędzie w rękach?

Staram się unikać sytuacji, w których konieczne byłoby użycie pięści. Ale, jak w życiu każdego mężczyzny, zdarzało się. Często biłem się, bo nie miałem innego wyjścia. Najwięcej w Rosji, o czym już mówiłem. Ale i w Polsce, szczególnie na początku mojego pobytu, było kilka takich sytuacji. Wyglądałem na małego, chudego i łatwego do okradzenia. Uciekać nie potrafię, więc co miałem robić? Na szczęście nikomu wielka krzywda się nie stała.

Kiedy skończyły się te problemy?

Gdy stałem się rozpoznawalny. Poza tym nie jestem już młodym studentem. Wiadomo, że wtedy człowiek jest bardziej narażony na takie sytuacje. Teraz nikt mnie nie zaczepia. A gdyby nawet, to chyba… dałbym się pobić (śmiech).

Stojąc na bramce, często interweniowałeś?

Bardzo rzadko, bo Olsztyn to małe miasto. Wszyscy się tu znają. Jeśli ktoś dymił, zwykle był to przyjezdny.

A znasz takich, którzy dziś chwalą się, że Mamed wybił im zęby?

(Śmiech) Może tacy są, ale nigdy o nich nie słyszałem.

W walce przeciwnik nigdy nie wyłączył ci światła. A poza ringiem?

Tylko raz. Właśnie tam, na bramce, znokautowała mnie… woda gazowana. Wypiłem małą butelkę i zemdlałem.

Od wody?

Tak. Kelnerka przyniosła mi wodę z gazem, bo innej nie było. A nigdy wcześniej nie piłem gazowanej. Byłem cholernie spragniony. Wychyliłem na raz, dostałem czkawki, zabrakło mi powietrza i padłem. Walnąłem głową w ścianę. To mój jedyny raz, kiedy urwał mi się film.

Nigdy się nie upiłeś?

Nigdy. Uważam, że to bardzo zdrowe.

Ale nie uwierzymy, że na studiach nie imprezowałeś.

Życie studenckie wspominam fantastycznie, ale jako muzułmanin trzymałem się z daleka od alkoholu. Owszem imprezowałem z innymi studentami, tyle że bez picia. Szczerze mówiąc długo wydawało mi się, że totalne jazdy alkoholowe odchodzą tylko na rosyjskich wsiach. A tu pijany cały akademik!

Dostałeś już propozycję z Tańca z gwiazdami?

A dlaczego miałbym dostać? Nie sądzę, żebym kiedykolwiek musiał coś takiego rozważać.

A my przeciwnie. Widzieliśmy twój taniec na YouTubie…

O nie! (Wybuch śmiechu). Ten filmik mnie prześladuje. Wszyscy się nabijają.

Jakoś nas to nie dziwi.

Chcecie dostać po frontkicku?

A umiesz?

Zaraz się przekonacie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz