środa, 8 lutego 2012

Sebastian Karpiel Bułecka- muzyka


TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Tomek Bergmann



Jak trzymają się zaprojektowane przez ciebie dachy?

Nie wiem, bo nic, co zaprojektowałem, nie zostało wybudowane. Oprócz wioski windsurfingowej, która jest sezonowa i działa tylko latem. Na zimę jest składana.

A jak wyglądałby dach twojego AquaParku?

To praca dyplomowa. Budynek miał stanąć na Butorowym Wierchu, więc brałem pod uwagę duże ilości śniegu i silny wiatr. Konstrukcja dachu jest oparta na drewnie klejonym, które przenosi duże obciążenia. Dach był w formie trzech liści powywijanych do góry. Śnieg spływałby z nich idealnie. Bez obaw.

Zobaczymy kiedyś ten twój projekt w realu?

Istnieje taka możliwość, ale musiałby się znaleźć ktoś z dużymi pieniędzmi. To wielki budynek z basenami, kręgielnią, restauracją i sklepami. Trochę bym zarobił. Mniej więcej dziesięć procent od wartości inwestycji. Na razie projekt czeka sobie spokojnie w komputerze.

Podobają ci się dzisiejsze Krupówki?

To jeden wielki bajzel. Brakuje na nich tylko słonia i żyrafy. Jest góral z owieczką, jest biały miś, ostatnio widziałem diabła, grają Indianie… Jak wychodzę na Krupówki, jestem zażenowany. Zastanawiam się, gdzie podziała się nasza tradycja i kultura.

No właśnie, jak podoba ci się decyzja abp Dziwisza?

Świetna sprawa. Bo to, co działo się ostatnio, było przegięciem. Ksiądz czasami płacił góralom bańkę za zdrowaśkę. Ludzie przychodzili do kościoła nie po to, żeby się modlić, tylko żeby zobaczyć grającego górala albo Matkę Boską z Dzieciątkiem ubranych po góralsku. To było folklorystyczne przedstawienie, maszynka do zarabiania pieniędzy, a nie msza. To samo z językiem. Nigdy nie odprawiano mszy w gwarze. A dzisiaj to niby norma. Przekład Biblii na „nasz” jest śmieszny i niepotrzebny. Dzięki temu wychodzą niezłe bzdury: Im bardziej bedziecie pić, tym bardziej wos będzie suszyło. Sorry, ale dla mnie to nie przypowieść z Ewangelii, ale przypowieść o grzaniu i kacu. Arcybiskup chce ukrócić tę paranoję i bardzo dobrze.

Skoro poruszyłeś temat kaca… Wydaje się nam, że w górach jest lżejszy.

Wszędzie kace są takie same. Nie wiem, skąd wzięła się plotka, że w górach nie ma kaca. Miewałem w Zakopanem straszne kace, podobnie jak i w Warszawie. Nie dzielmy picia pod kątem geograficznym (śmiech).

Byłeś kiedyś białym niedźwiedziem?

Nigdy nie byłem i mam nadzieję, że sytuacja mnie do tego nie zmusi. Jeżeli już to w stroju góralskim chciałbym grać na dudach i opowiadać ludziom gawędy jak Sabała. Najpierw jednak musiałbym wygryźć Indian z Krupówek (śmiech).

Za co wyrzucili się z liceum?

Za granie. Nie tyle mnie wyrzucili, co ja sam doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Byłem spalony i musiałem zmienić szkołę. Dużo grałem, piłem wódkę, mało się uczyłem. Przychodziłem do domu o 6 rano, a na 8 trzeba było iść do szkoły. Drzemałem w ławce, lekcje mnie nie interesowały. Byłem buntownikiem.

Z nami rozmawiasz „po naszemu”, a w górach „po swojemu”. Nie masz rozdwojenia jaźni?

W górach gadam po góralsku, bo łatwiej mi nawiązać kontakt z miejscowymi. Babcia i dziadek w ogóle nie używali języka literackiego, ale mama rozmawiała ze mną „po polsku”. Rozdwojenia nie mam, bo nigdy nie miałem. Jak idę kupować sweter pod Gubałówkę albo oscypka, to oczywiste, że do tej baby co sprzedaje, będę mówił po góralsku. To jest normalne. Ona będzie wiedziała, że jestem stąd. I cenę mi powie stąd. A jak idę kupować szampon, to mówię po polsku. Cena jest i tak ta sama.

Lubisz jak cepry udają gwarę góralską?

Nienawidzę. Nikt, kto tam nie wyrósł, nie będzie mówił poprawnie gwarą. A silenie się na to jest głupie. Zawsze z żenadą oglądałem Janosika. Janosik był taki wspaniały, że mówił językiem literackim. Ale te jego zbóje, to tak gadali gwarą, że nic, tylko się załamać. Seplenią i seplenią.

A jest film, w którym gwara jest prawdziwa?

Ród Gąsieniców. Grali górale i podstawiali też głosy. Pieczka sobie dobrze radził. Majchrzak trochę gorzej, ale widać było, że się starał, że przygotowywał, dużo pracował nad swoim głosem. Gwarę trzeba wyssać z mlekiem matki.

Dlaczego zagrałeś w Ławeczce?

Wiecie, ja cały czas walczę ze stereotypem pijanego górala. A tamto zrobiłem, fakt. Dawno temu. Potrzeba mi było pieniędzy. Dostałem propozycję, pojechałem i zagrałem. Ale dumny z siebie nie jestem. Wtedy nad tym się nie zastanawiałem. Dziś bym tego nie powtórzył. Młody jeszcze byłem…

A jak byłeś jeszcze młodszy pewnie chciałeś zostać hokeistą?

Chciałem być skoczkiem i biatlonistą. W klubie na skoczni K-20 skoczyłem 17 metrów (śmiech). To mój rekord do dziś. Bałem się skoków i zrezygnowałem. Potem, kontynuując tradycję rodzinną, postawiłem na biatlon (wujek Sebastiana – Józef Gąsienica-Sobczak był wicemistrzem świata – przyp. aut.). I byłoby dobrze, gdyby wystarczyło tylko strzelać, ale niestety trzeba też biegać. Strasznie długo i daleko (śmiech). Końskie zdrowie i wielkie samozaparcie – tego mi brakowało. Wolę granie od biegania. Aha, przez chwilę byłem też ski alpinistą. Raz zająłem nawet siódme miejsce w zawodach.

Kiedy ostatnio chodziłeś po górach?

Trzy dni temu wjechałem na Kasprowy i sobie pochodziłem (śmiech). Rzadko chodzę, ewentualnie po dolinach, ale wyżej raczej nie bardzo. Mój dziadek miał 82 lata jak zmarł i przez całe życie nie był na Giewoncie. Patrzył na niego przez okno i mówił: „Po co mam iść, skoro wszystko widzę”.

Co złego jest w jedzeniu salcesonu?

W jedzeniu nic, ale wielkim nietaktem jest robienie zdjęć człowiekowi, który je salceson. Nie rozumiem zaglądania do talerzy, szklanek i gardeł. Po konferencji chciałem szybko coś przegryźć, popić oranżadą i mieć spokój. A tu fotograf i cyk! Potem powstała z tego jakaś żenująca historyjka w brukowcu. Uważam, że każda osoba publiczna ma prawo do prywatności i jak chce może chodzić nawet bez majtek. I niekoniecznie trzeba to fotografować.

Przestań narzekać. I tak masz szczęście. Polscy paparazzi to płotki w porównaniu do tych zachodnich.

Współczuję tym ludziom. Naprawdę. Przecież można krzywdę komuś zrobić takimi zdjęciami. Straszne. Ja znam większość polskich paparazzich. Spotykam się z tymi ludźmi na przyjęciach. To ciągle te same twarze. Może przekazalibyście na łamach Playboya moją prośbę do nich – zostawcie mnie w spokoju!

Słyszeliśmy, że nie najlepiej wspominasz współpracę z Bregoviciem.

Mam mieszane uczucia. Ciekawe przeżycie, ale też szereg przykrych sytuacji. Brzozowicz napisał w Machinie, że przyjechali górale prosto od owiec na sesję i tak pili, że mało Goranowi perfum nie wypili. Jak go kiedyś spotkam, to uduszę własnymi rękami. Lepiej więc, żebym go nie spotykał. To było totalne skurwysyństwo. Co to za koleś jest ten Brzozowicz? Kto mu dał prawo pisać takie głupoty? Zachował się naprawdę podle. My przyjechali z sercem na dłoni… Eeech… na pieniądzach też nas oszukali. Za nagranie sześciu czy siedmiu piosenek zaproponowali po 400 złotych. Powiedzieliśmy, że mało, to dali po tysiąc. Myśmy się cieszyli, a oni przecież zdarli z nas, jak mogli. Zrobili nas w konia. Myśmy wtedy nie wiedzieli, że tak jest w tym świecie. Wszyscy byli tacy mili, sympatyczni.

Znasz jakieś góralki-feministki?

Nie znam. Chyba nie ma takich. Raz byłem w programie telewizyjnym razem z panią Szczuką i ona podobno jest feministką, ale ja w żaden sposób tego nie odczułem. Sympatyczna, na poziomie, inteligentna. Jak ja ją pocałowałem w rękę, to ona mnie też. To jedyne moje doświadczenie z feministkami. Jak wszystkie feministki są takie jak Szczuka, to super. Równa, fajna baba.

Czy Kayah ma mocne krzyże?

Wiem, do czego pijecie. Kiedyś powiedziałem w TVN, że baba musi mieć szerokie krzyże, żeby mogła chłopa z knajpy wynieść. Śmieję się, ale na Podhalu trochę tak jest. Szerokie biodra to ideał. Kobieta jest ładna nie jak jest szczupła i zgrabna. A czy Kayah ma mocne krzyże? To nie jest do mnie pytanie. Z żadnej knajpy mnie nie wynosiła. Nikt mnie nigdy znikąd nie wynosił. Zawsze wychodzę o własnych siłach.

To jesteś z tą Kayah czy nie?

A kogo obchodzi, z kim ja jestem? Nie dzielę się publicznie swoją intymnością. To nie towar, który sprzedaje się na bazarach. Taka informacja nie daje szczęścia i w niczym nikomu nie pomaga.



Na skróty:

Gdybym całe dnie machał siekierą, miałbym palce jak jastrząb i w konsekwencji problemy z graniem.

W Krakowie wiem, gdzie jest centrum. W Warszawie nie bardzo.

Nie gustuję w kobietach z wąsami.

Nie oglądam dziewczyn w Playboyu, wolę przeczytać kilka tekstów.

Nie cierpię, kiedy dziennikarze porównują Zakopower do Golców i Brathanków.

Sokół i Pono - muzyka


EKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Ludwik Lis



Kogo chcielibyście rozebrać dla PLAYBOYA?

Sokół: Nie mam marzeń o gołych laskach na rozkładówkach. Marzę o zupełnie innych rzeczach. Nie jesteśmy erotomanami-gawędziarzami.

Pono: Zgadzam się z przedmówcą.

Mamy wrażenie, że większość dziewczyn z waszych teledysków doskonale sprawdziłaby się w rolach playmates. Tylko pozazdrościć koleżanek.

Sokół: To nie są nasze koleżanki, sąsiadki czy kuzynki. Wszystko odbywa się bardziej profesjonalnie.

Pono: Dziewczyny są dobierane przez producentów klipów. Często ich nie znamy.

Sokół: Myślę, że część modelek, która pojawiała się u nas, wcześniej pojawiała się u was (śmiech). Na przykład Dorota Wysoczyńska (PLAYMATE 2002 roku – przyp. red.)

Pono: Trzeba wiedzieć, z kim się pracuje.

Pełna profeska. Trochę szkoda. Myśleliśmy, że wokół hiphopowców kręci się mnóstwo niezłych lasek.

Sokół: Pewnie, że się kręci. Ale nie jestem wolny, więc nie korzystam.

Pono: Kiedyś, jak byliśmy młodsi, mieliśmy zajawkę na dupki. Wiadomo, każdy miał 19 lat i lubił się zabawić. Dzisiaj poświęcamy więcej energii koncertom niż imprezom po…

Sokół: Dzisiaj wchodzimy i wychodzimy z koncertu tylnymi drzwiami. Nie przechodzimy przez tłum, nie biesiadujemy, nie pijemy przed występami, nie podrywamy lasek, nie wciągamy koksu. Kiedyś, żeby „być w porządku”, wypadało się napić z każdym. Niszczyliśmy się tak parę ładnych lat, poznaliśmy wielu fajnych ludzi, ale też i odczuliśmy to fizycznie. Już nie potrafimy melanżować trzy dni z rzędu poza domem i wrócić do niego na finansowym minusie. Drażni mnie, jeżeli ktoś kupuje bilet na nasz występ i jest przekonany, że w cenę wliczone jest zajaranie z nami zioła i gadanie do rana.

Ostatnio w Dublinie część publiki chciała nawet wystąpić na scenie.

Sokół: To jest sprawa, której się wstydzę i jest mi głupio. Nie było ochrony, facet wkroczył na scenę, zaczął ubliżać, a mi puściły nerwy. No i dostał…

Pono: W ogóle często się zdarza, że nawijam, staram się nie pomylić, a tu wskakuje na scenę kolo i gada mi do ucha: „Ziomuś, ziomuś, co u ciebie? Piąteczka, ziomuś. Mordeczka, opowiadaj. Pozdro od Adama z Serocka”.

Sokół: Można się załamać.

Pono: Naprawdę ostatnią rzeczą na jaką dzisiaj mamy ochotę po koncercie, to iść na wódkę. Zbyt poważnie traktujemy naszą pracę.

Sokół: Wiesz, chcę spędzić życie z jedną dziewczyną, a nie z piętnastoma, które pięć minut wcześniej miały piętnastu innych. Mnie to nie kręci. Chyba, że was.

Nas też nie, ale próbujemy obalić stereotypy.

Pono: Tylko dzieci myślą, że hiphopowcy zapinają wszystko, co się rusza na teledyskach i koncertach.

Sokół: O tych sprawach powinniście porozmawiać z ludźmi, którzy przychodzą na koncerty. Kiedyś w Łodzi koleżka poprosił mnie, żebym mu pożyczył bluzę i czapkę. Pożyczyłem. Po paru godzinach wrócił zadowolony, podziękował i powiedział, że wszystko załatwił. Okazało się, że przedstawił się dziewczynie jako Sokół i od razu poszedł z nią do hotelu.

Był przynajmniej podobny do ciebie?

Sokół: Nie miał czterech zębów na przedzie (śmiech).

Pono: Istnieje nawet takie pojęcie: „psychofanka”. Nasz przyjaciel miał kiedyś taką o ksywie Frida, która jeździła za nim od Świnoujścia do Zakopanego. Zawsze tak samo ubrana, z książką „Frida” pod pachą.

Sokół: Były laski, które jeździły po całej Polsce i opowiadały, że są naszymi oficjalnymi kochankami. Co za termin – „oficjalna kochanka”! W rzeczywistości nie mieliśmy z nimi nic wspólnego. Dziewczynom odbija. Kiedyś do PROSTO zadzwoniła laska, która stwierdziła, że ma coś, co należy do mnie i chciałaby to oddać. Okazało się, że był to zrobiony ze złota logotyp PROSTO na łańcuszku. Powiedziała, że znalazła to przy kasach w Media Markcie. My nigdy czegoś takiego nie robiliśmy. Dziewczyna sama zamówiła u jubilera dwa egzemplarze – jeden dla siebie, drugi, niby znaleziony, dla mnie i na tym chciała zbudować farmazon, że jesteśmy kochankami. Czaicie taką akcję?

I co, nosiłeś to chociaż przez chwilę?

Sokół: Nie, oddałem koledze. Do niego to pasuje, bo waży ze 150 kilo.

Zaglądacie od czasu do czasu na Youtube’a i sprawdzacie ilość wejść na teledysk W aucie?

Sokół: Te liczby dają do myślenia. Zrobiliśmy dowcip, który niektórzy potraktowali na poważnie i teraz chcą brać w aucie przed remizą.

W aucie ma już ponad 5 milionów wejść. Miarą tego gigantycznego sukcesu jest choćby to, że się spotykamy.

Pono: I bardzo nas to cieszy. Ale nie wiedzieliśmy, że po puszczeniu takiego bąka, zrobi się wielkie halo. W aucie napisaliśmy w jeden wieczór, popijając Kapitana Morgana.

Sokół: Wolelibyśmy osiągnąć ten sukces kawałkami, które robimy na poważnie.

Napisanie czegoś tak prostego i jednocześnie inteligentnego jest wielką sztuką, a nie bąkiem.

Sokół: Cieszy mnie, że nie wszyscy w tym kraju są otępiali i potrafią zrozumieć dowcip. Naprawdę włożyliśmy w realizację dużo pracy. Kręciliśmy telewizyjną kamerą Sony U-Matic – reliktem z epoki, kamerą która pewnie pracowała przy teledyskach Lombardu i Kapitana Nemo. Do tego stroje, knajpa, choreografia – piękne lata 80.

Utwór był pisany pod Piotra Fronczewskiego?

Pono: Tak, ale nie wierzyliśmy, że pan Piotr w to wejdzie.

Sokół: Klasa człowiek. Zupełnie normalny, naturalny. Do studia przyjechał w dresie.

Pono: Najciekawsze jest to, że dla młodszych słuchaczy to nie Franek Kimono, ale Pan Kleks. W internecie można zobaczyć utwór Sokoła, Pono i Pana Kleksa.

Sokół: „Kawałek z kleksem” brzmi średnio (śmiech).

A jak udało się wam namówić do udziału w klipie Stefana Friedmanna?

Pono: Po znajomości.

Sokół: Jego syn, nasz kumpel Fred, to ten od zwrotki: „Americano, pseudo po tacie…”.

Pono: Znamy się od lat, a ojciec Freda, czyli pan Stefan, zawsze nas mocno dopingował.

Sokół: Jego taniec z teledysku jest już kultowy!

Nie obawiacie się, że wasz numer będzie w końcu zarżnięty?

Sokół: Już jest. Grają go na weselach i w discopolowych stodołach. Słuchajcie, dostaliśmy ofertę za grubą kasę, żeby występować w takich miejscach. Taki set – cztery utwory i dziękujemy, samochód z szoferem odwozi nas do następnej dyskoteki, znowu cztery utwory i jedziemy dalej. Na luzie możemy zgarniać po sto tysięcy złotych miesięcznie. Oczywiście nigdy czegoś takiego się nie podejmiemy.

A zgłosili się jacyś goście od reklamy?

Pono: Oczywiście. Ale jeżeli w ogóle odważymy się coś sprzedać, to musimy zrobić to dobrze i ze smakiem. Gładzie i kleje odpadają.

Sokół: Kiedyś to my szukaliśmy product placementów do klipów, dzisiaj to do nas dzwonią.

Pono: Różni kolesie chcą nawet wstawić do naszych teledysków swoje dziewczyny. Są w stanie za to słono zapłacić (śmiech).

Sokół: Ostatnio zgłosił się pewien bank. Chce przysponsorować klip Janek, pożycz z Miśkiem Koterskim. Co ciekawe, już trzy firmy chcą nam pomóc przy tej produkcji.

Niebawem „weźmie się za was” telewizja.

Sokół:: Miałem propozycję prowadzenia programu telewizyjnego w bardzo dobrym czasie antenowym. Powiedziałem: „Dziękuję”. Nie wchodzę w takie rzeczy. A ostatnio zadzwonili do mnie z MTV Cribs, żebym zaprosił ich do swojego mieszkania. Wyśmiałem ich. Jakim trzeba być idiotą, żeby pokazywać swoją lodówkę i pościel?

Pono: Kurwa, co można filmować w dwóch pokojach? Powaliło ich.

Sokół: Niezależnie, ile pokoi byś nie miał. Chcemy być jak najdalej od tak zwanych ludzi, którzy na wakacjach robią sobie zdjęcia na golasa, a potem sami wysyłają je do „Faktu”. Potem się w nim zalecają, żenią i rozwodzą. Ci ludzie dziś komunikują się ze sobą za pośrednictwem gazet. Nie mogę tego zrozumieć. A najgorsze jest to, że robiąc fajne rzeczy, jesteś świadom, że te gazety mogą się wreszcie i tobą zainteresować. Dramat.

„Taniec z gwiazdami” już pukał?

Sokół:: Mam nadzieję, że pracują tam ludzie, którzy wiedzą, że szkoda na nas czasu i pieniędzy. Może do Pono zadzwoni ktoś z „Gwiezdnego cyrku” i zaproponuje jakąś woltyżerkę (śmiech).

Skoro jesteśmy przy cyrku… Zgodzilibyście się nagrać piosenkę wyborczą?

Sokół: Nie, i to niezależnie od tego, czy zgłosiłaby się partia, na którą głosuję. Raz w życiu przypadkiem uczestniczyliśmy w plenerowej imprezie, którą – okazało się – robił Lech Kaczyński jako prezydent miasta. Nie wiedzieliśmy o tym. Całe PROSTO tak się wkurwiło, że jeden z nas nie wytrzymał i powiedział ze sceny, co myśli o panu Kaczyńskim.

Pono: A potem publika krzyczała: „Jebać Kaczyńskiego!”.

Sokół: My się totalnie odcinamy od tego pana, nigdy nie przyszłoby nam do głowy wystąpić świadomie na jego wiecu wyborczym.

Czyli podobają się wam pewnie „prezydenckie” wypowiedzi Janusza Palikota.

Pono: Facet przegina. Powinien uważać na słowa.

Sokół: Za bardzo się zbliża do Korwin-Mikkego.

Raperzy radzą Palikotowi, żeby trzymał język na wodzy? Zabawne.

Sokół: Ale Palikot nie zajmuje się rapem, tylko polityką. To mega inteligentny gość, który mógłby dużo zdziałać. Wypowiadając się w ten sposób, traci na wiarygodności. Szkoda, bo facet rozmieni w końcu swój autorytet na drobne.

Pono: Zgadzam się z jego poglądami, ale chciałbym, żeby używał innych słów.

Sokół: Sam się podkłada swoim politycznym przeciwnikom.

Pono: Skoro my w końcu uświadomiliśmy sobie, że trzeba brać odpowiedzialność za słowa, bo słuchają nas dzieciaki, to co można powiedzieć o pośle na sejm?

Sokół: Kiedyś staraliśmy się powiedzieć wszystko jak najdosadniej. W fazie buntu nie zastanawialiśmy się, jak zostanie odebrany nasz przekaz. Takie są prawa młodości. W końcu jednak wydorośleliśmy. Jak my mogliśmy, to pan Palikot też może.

Czy poza Jackiem Kurskim znacie polityka, który nuci sobie wasz utwór?

Sokół: W zaciszu domowym na pewno wielu (śmiech). Publicznie tylko pan Kurski, który gdy śpiewał „mnie?” pokazywał na siebie (wybuch śmiechu). Dlatego news na stronie PROSTO brzmiał: „Kto weźmie Kurskiego w aucie?”.

Jesteście fachowcami, więc doradźcie. Czy do robienia tego w aucie, potrzebna jest skórzana tapicerka?

Sokół: Prawdziwi znawcy tematu wiedzą, jak poradzić sobie w każdych warunkach.

Pono: Robienie tego w aucie w latach 80. miało jedną niezaprzeczalną zaletę: ludzie byli bardziej wygimnastykowani (śmiech).

Myślicie, że to przypadkowe przebicie do mainstreamu, spowoduje wielki sukces waszej następnej płyty?

Pono: Też nas to ciekawi. Tym bardziej, że będzie inna, nie elektroniczna, będą naturalne analogowe brzmienia i całkiem inne tematy.

Sokół: Mam nadzieję, że wydamy ją jeszcze w tym roku.

A co z teledyskiem do waszego panslawistycznego kawałka – „Nie lekceważ nas”?

Sokół: Musiałby się pojawić dobry sponsor, bo potrzebny jest spory budżet. W jednym miejscu trzeba by było zebrać składy z prawie wszystkich krajów słowiańskich. Myśleliśmy nawet o tym, żeby postarać się o pieniądze z Unii, ale wiecie jak to jest – każdy urzędnik powie, że hiphop nie ma nic wspólnego z kulturą.

Skąd u ciebie ta słowiańska zajawka?

Sokół: Wielokrotnie bywałem za naszą wschodnią granicą. Mówię i czytam po rosyjsku. Mój starszy brat mieszka w Moskwie. Czuję więź ze Słowianami, a PROSTO ma świetny kontakt ze słowiańskimi scenami hiphopowymi.

Będziesz teraz głównym piewcą panslawizmu w Polsce?

Sokół: Bez przesady. Po prostu interesuję się słowiańskimi językami i zastanawiam się poważnie nad podjęciem studiów w tym kierunku.

Czy niespodziewana popularność was męczy?

Sokół: Popularność muzyki absolutnie nie. Chciałbym, żeby nasze kawałki leciały w każdym autobusie i sklepie. Męczy mnie raczej rozpoznawalność. Utrata prywatności jest nieprzyjemna, bo stajesz się więźniem samego siebie.

Pono: Nigdy nie mieliśmy parcia na szkło. Chcieliśmy tylko trafić z naszymi tekstami i ideami do jak największej liczby słuchaczy. Staraliśmy się jednak gubić w tłumie.

A teraz Sokół ma problemy w McDonaldsie.

Sokół: No tak. Którejś soboty wpadłem tam na kacu. Podszedłem do kasy, poprosiłem o kanapkę, a facet, który sprzedawał, odwrócił kartkę na tacy i powiedział: „Panie Sokole, poproszę o autograf”. W tym momencie rzuciła się na mnie gromada dzieciaków z balonami i prośbami o autografy. Pociłem się i chciałem uciekać.

Wniosek?

Sokół: Nie pijcie alkoholu i nie chodźcie do McDonaldsa (śmiech).

Jak reagujecie na zarzuty, że zdradziliście prawdziwą ulicę?

Sokół: Jeżeli ktoś zarzuca mi, że nie uprawiam już ulicznego rapu i nie przesiaduję na ławkach, to oświadczam, że na ławce siedziałem ostatnio z dziewczyną. W Łazienkach.

Pono: Ci, co tak twierdzą mają naście lat i na razie tylko krytykują.

Sokół: A nic jeszcze nie zrobili. Zawsze chcieliśmy zarabiać na tym, co kochamy, czyli na muzyce. Tylko idiota by nie chciał. Byliśmy jednymi z pierwszych w tym środowisku, którzy zaczęli podnosić stawki za występy. Wtedy uważano nas za wyniosłych. Sorry, nie będę grał za 4 tysiące.

Pono: Jeżeli komuś przeszkadza, że się cenimy, niech spróbuje postawić się w naszej sytuacji.

Są pewnie tacy, którzy uważaliby was za prawdziwych ulicznych raperów tylko wtedy, kiedy mielibyście na plecach tatuaże „HWDP”.

Pono: Nie mam już miejsca na plecach (śmiech). Poza tym ten, kto krzyczy najgłośniej z reguły ma najmniej do powiedzenia.

Sokół: Jasne, że policji nie lubimy, ale zdajemy sobie sprawę z tego, że być musi. Jak byliśmy młodsi, po prostu nie wiedzieliśmy o tym (śmiech). Wybijanie szyb w radiowozach nie ma sensu.

Pono: Policja wymyśla od czasu do czasu alternatywne wersje. Na przykład – Hamujemy Wszelkie Działania Przestępcze (śmiech).

Są słowa, które wymyśliliście wy, a dzisiaj słyszycie je w mowie potocznej?

Sokół: Mnóstwo. Zdziwilibyście się, jak wielu słów wymyślonych przez nas, cały Zip Skład, czy Molestę używacie wy.

Pono: „Ziomek”, „melanż”, „elo”, „kolenda” . A jest tego o wiele, wiele więcej.

Wielu krytyków muzycznych twierdzi, że pierwszym raperem w Polsce był Kazik. Zgadzacie się?

Sokół: W tym sensie równie dobrze za pierwszego rapera można uznać Franka Kimono.

Jak wspominacie swój debiut sceniczny jako support przed Run DMC?

Sokół: Na scenie byliśmy wtedy pierwszy raz w życiu. Byliśmy tak wcięci, że prawie nic nie pamiętamy. Niestety.

Pono: Mieliśmy po 20 lat. Dostaliśmy się tam przypadkowo. Kaseta z naszym jedynym utworem trafiła, bez naszej zgody zresztą, do ludzi, którzy zorganizowali konkurs na support. Bardzo im się to spodobało i poprosili o drugi utwór. Nagraliśmy go i mogliśmy zadebiutować.

Mniej więcej w tym czasie Sokół musiał myśleć o tym, gdzie spać. Ponoć przez półtora roku mieszkałeś u Pona w domu…

Sokół: Jestem bardzo wdzięczny jego mamie i babci. Zostałem przez nie przygarnięty. Miałem wikt i opierunek, a to były słabe chwile w moim życiu.

Pono: Jakbyście zareagowali na moim miejscu? Wojtek nie miał się gdzie podziać. Mówi, że dużo mi zawdzięcza, ale ja tak samo dużo zawdzięczam jemu. To dzięki Sokołowi wydaję dzisiaj płyty. To, że PLAYBOY chce teraz z nami rozmawiać jest przede wszystkim zasługą Wojtka.

Sokół: Nie, no proszę… Nie róbcie ze mnie drugiego Fronczewskiego… (śmiech i charakterystyczne poprawienie fryzury a la Stanisław Tym).

Dlaczego wylądowałeś na ulicy?

Sokół: Miałem bogatego dziadka i finansowo rodzina stała mocno. Ale nie tylko pieniądze się w życiu liczą. Jestem z rozbitej rodziny. W pewnym momencie ojciec wyjechał do Opola, mama na Łotwę, a ja zostałem z babcią, która wkrótce umarła i w wieku 15 lat nie miałem gdzie mieszkać. Nie chciałem iść do drugiej babci albo szukać pomocy u dalszej rodziny. Czułem, że od tej pory muszę sam poprowadzić swoje życie. Robiłem to tak, jak potrafiłem. Było trochę głupot i rzeczy, które na pewno nie przyniosły mi chluby. Dzisiaj wiem, co to znaczy być głodnym i spać na klatce schodowej. Jeśli chodzi o sytuację finansową, to moje życie jest jak rollercoaster. Ale dzięki temu mam świadomość, że jak, nie daj Boże, powinie mi się noga w interesach, to się nie załamię i sobie poradzę.

Byłeś fanem Papa Dance?

Sokół: Tak. W podstawówce. Ale ciężko było nie być, kiedy tata pisał im teksty do największych przebojów. Pamiętam, że podchodził do tego na luzie. Pisanie tych piosenek to była kupa śmiechu. Niestety, tata nie żyje już ładnych parę lat. Ojciec Pona umarł prawie w tym samym czasie. Mieliśmy po 19-20 lat.

Pono: Mimo to nie narzekam na dzieciństwo. Miałem wszystko, czego mi było trzeba. Mieszkaliśmy na Wyścigach. Kto zna ten teren, wie jakie możliwości daje dzieciakom. Jeździłem konno już w wieku 6 lat, mało dzieciaków ma taką możliwość w dużym mieście.

Na dżokeja jednak nie wyrosłeś.

Pono: No, niestety. Ale jeździłem sportowo. Wiecie, Polacy mają jazdę konną we krwi. Uważam, że każdy prawdziwy mężczyzna powinien umieć jeździć konno.

W tym gronie jesteś w takim razie jedynym prawdziwym mężczyzną.

Pono: Właśnie (śmiech). Powinniście kultywować tradycje husarii i ułanów. No dobra, może trochę przesadzam. Mam skrzywienie na tym punkcie, bo od pokoleń cała rodzina to koniarze. Ojciec jeździł „stiple”, czyli gonitwy z przeszkodami. We Wrocławiu miał wypadek, który później stał się przyczyną jego śmierci. Spadł z konia, a w głowie zrobił się krwiak. Lekarze kazali mu zrezygnować z kariery. Po paru latach krwiak się rozlał.

Nie miałeś urazu do siodła?

Pono: Żartujecie? Ciężko policzyć, ile ja sam miałem wypadków! Jak spadałem, to zaraz wskakiwałem ponownie. Nie ma miejsca ani czasu na użalanie się, poza tym koń wyczuwa pierdołę.

Co twój tata robił na Służewcu?

Pono: Po wypadku przeniósł się do Warszawy. Na Wyścigach został brygadzistą, taką złotą rączką. Szklarz, malarz – wszystkiego po trochu. Często mówił : „Pokaż, co tam nagrywacie”. A ja na to: „Jeszcze zdążysz posłuchać, płyta nie gotowa”. I nie zdążył. Dlatego zadedykowałem mu pierwszy album.

Słyszeliśmy, że masz zdiagnozowane ADHD.

Pono: Tak. I bardzo mi z tym dobrze. Moim zdaniem to zajebista choroba. Wiele osób z ADHD to geniusze, którzy pracują o wiele ciężej niż inni. W Stanach są nawet firmy, które zatrudniają tylko pracowników z ADHD. Serio. Dlatego wcale nie chcę się leczyć (śmiech). Chcę umiejętnie tę przypadłość kierunkować. Dzięki temu zasuwam w fundacji „Hej Przygodo”. Założyliśmy ją z Zosią Klepacką (reprezentantka Polski w windsurfingu – przyp. red.). Prawnie działamy od trzech lat, ale zaczynaliśmy wcześniej.

Czym się zajmujecie?

Pono: Zosia wkręca dzieciaki w sport, a ja w muzykę. Niedługo chcemy otworzyć dwa „domy kultury”, miejsca przejęte od miasta, w których dzieciaki będą mogły rozwijać różne talenty. Urządzamy małe studio nagraniowe, warsztaty fotograficzne i plastyczne, a przy Porcie Praskim będziemy mieli salę do treningów bokserskich i MMA.

Ile osób pracuje w fundacji?

Pono: Cztery, ale mamy od groma przyjaciół, którzy nam pomagają. Staram się spożytkować swój wolny czas, bo mam go dużo. Koncerty gram w weekendy, a w tygodniu czasem sobie coś napiszę i wszystko. Rozumiecie – od słów do czynów. Łatwo sobie porapować, pomądrzyć się, że jest do dupy i trzeba zmienić to i tamto, trudniej wziąć się do roboty. Trzeba działać, nie tylko gadać.

Sokół: Można siedzieć na ławce całe życie i gadać, że fajnie by było zarobić parę złotych i mieć Porsche Cayenne. Najwyższy czas na nie zarobić i je kupić.

W tym roku?

Sokół: Zobaczymy… Wrzuci się je w koszty i zaoszczędzi na podatkach (śmiech).

Pono: Ja zawsze mówiłem, że prędzej konia kupię niż samochód. Niedługo chcemy zacząć hipoterapię dla dzieci. Rozmawiam z trenerem z wyścigów konnych. Chcemy kupować kontuzjowane konie i leczyć je, by potem one leczyły dzieci. Mam nadzieję, że jest jeszcze ogier, o którego chcę się starać w pierwszej kolejności. Z rodowodem, dwulatek pełnej krwi.

Jak się nazywa?

Pono: Egzekutor.

(Ogólny wybuch śmiechu)

Czy to prawda, że Stanisław Wyspiański jest pra-pradziadkiem Sokoła?

Sokół: Tak. Moja babcia – Krystyna Maria Chmurska – była wnuczką Wyspiańskiego, córką słynnej Helenki z obrazów.

Twoi nauczyciele wiedzieli, jakie masz korzenie?

Sokół: Niestety. W podstawówce na apelach często słyszałem: „Wystąp Wojtuś i opowiedz wszystkim o pradziadku”. Nienawidziłem tego. Na zasadzie buntu nie chciałem się nawet zaznajomić z jego twórczością. Ale dorosłem, nadrobiłem zaległości i zdałem sobie sprawę z geniuszu przodka.

Wszystko przed tobą.

Sokół: Błagam was. Nie śmiałbym się nigdy porównywać.

Ale wielokrotnie wspominałeś o tym, że tak jak pra-pradziadek chciałbyś robić różne rzeczy. Czy ktoś wreszcie zaproponował Sokołowi filmowy epizod kultowego Sokoła gaszącego peta o podeszwę?

Sokół: Nie. Ciągle czekam na propozycje. Chciałbym się pojawiać w filmach na zasadzie mignięcia. To mogłoby być zabawne. Na razie wystąpiłem w jednym epizodzie w filmie Zmiana (premiera w przyszłym roku – przyp. red.), ale został wycięty. Grażyna Wolszczak w trakcie zdjęć złamała sobie na mnie palec u nogi. Zasadziła mi takiego kopa, że zrobiła sobie krzywdę.

Apelujemy do filmowców o epizodyczne role dla kultowego Sokoła!

Sokół: Będę zobowiązany. Udusiłbym się, gdybym wciąż musiał robić to samo. Na szczęście zajmują mnie studio, granie koncertów, zarządzanie firmą PROSTO, pisanie tekstów, a nawet dubbingowanie bajek. Jakby jeszcze dołożyć sporadyczne występy w filmach w siedemnastoplanowych rolach, byłoby fajnie. Najchętniej podejmę się zagrania czegoś, co kompletnie nie ma wpływu na fabułę (śmiech).

A jak podoba się wam wpływ feministek na rzeczywistość?

Sokół: Nie jestem znawcą tematu. Jak się nazywa ta od „Najsłabszego ogniwa”? Szczuka, tak? Wydaje mi się, że to inteligentna kobieta, ale nieprawdopodobnie zakompleksiona. Zresztą tak jak i inne feministki – nieszczęśliwe i robiące dobrą minę do złej gry. To taki sam przypadek jak bycie singlem, klepanie się nawzajem po plecach i utwierdzanie się w tym, jak fajnie jest być samemu. Gówno prawda. Człowiek jest szczęśliwy, jak się ma do kogo przytulić. Jak jest ktoś, z kim może szczerze porozmawiać przed zaśnięciem.

Pono: Z jakiegoś powodu kobiety mają szersze biodra, a mężczyźni barki. Ja tego nie wymyśliłem. Próba zamieniania ról społecznych na siłę jest głupia.

Mamy nadzieję, że nasze ostatnie pytanie głupie nie będzie. W jaki inny sposób, poza muzyką zarabialiście pieniądze?

Sokół: Nie będę mówił na ten temat.

Pono: Jakoś trzeba było sobie radzić. Sposoby były różne.

Sokół: Mogę powiedzieć tylko, że raz byłem pomocnikiem geodety. Na tym koniec.



Na skróty:

Sokół: Nie upijam się od paru miesięcy. Środków odurzających w ogóle nie używam. Co mogę więcej powiedzieć? Jest lepiej, jest fajniej. Nabieram spokoju ducha. Wiem, że Pono też poważnie ograniczył melanże.

Pono: Wyrosłem i tyle. W utworze Dwie kochanki (o wódce i kokainie – przyp. red.) podsumowaliśmy pewne tematy pojawiające się w realnym świecie. To też taka umowa z samymi sobą.

Kayah - muzyka


TEKST: Łukasz Klinke, Piotr Szygalski

fot. Andrzej Georgiew



Co cię skłoniło, by wystąpić w ubiegłorocznej sesji PLAYBOYA? Finanse?

Nie, to nie był powód. Był nim, nie uwierzycie, święty spokój. Cztery lata ścigano mnie w tej sprawie i nikt nie mógł zrozumieć, że jej po prostu nie chcę, bo nie jest mi do niczego potrzebna. Wiercono mi dziurę w brzuchu, aż się zgodziłam. I cieszę się, że to zrobiłam. Postawiłam warunek, że to ja wymyślam sposób pokazania mnie, żeby nie było to kretyńsko erotyczne. Udało się, zdjęcia są delikatne, nawet nie wiem, czy erotyczne (śmiech). To po prostu akty. Te fotki są genialną pamiątką. Dowodem na to, że wszystko jest możliwe, nawet po urodzeniu dziecka. W ciąży przytyłam 30 kilogramów. Walczyłam z nadwagą, a także z niewybrednymi komentarzami i karykaturami w gazetach.

A samo rozebranie się było dla ciebie kłopotem?

Nie. Tak zostałam wychowana, tak też wychowuję swoje dziecko – z naturalnym i zdrowym stosunkiem do cielesności. W moim domu nikt nie zakrywa się listkiem figowym, kiedy musi przejść spod prysznica do pokoju. Latanie na golasa po własnych korytarzach nie jest czymś niestosownym. Nagość to rzecz bardzo naturalna. Na tych zdjęciach jestem naga, a nie rozebrana. Myślę, że to zasługa Magdy Wuensche, która jako kobieta-fotograf pokazała mnie delikatnie i to właśnie z jej pomocą udało się wydobyć urodę, a nie wyuzdanie. Doceniły to także panie, gratulując mi efektów tej sesji zdjęciowej.

Czyli na plaży opalasz się dokumentnie – jak cię Bóg stworzył?

Nie mam z tym problemu. Choć w Polsce raczej nie, bo budzę sensację. Czuję się wtedy zaszczuta – jak w klatce. Zresztą za granicą jest coraz więcej Polaków. Rozpoznają mnie także Włosi. Jeśli myślicie, że w Mediolanie mogę bezkarnie prześlizgnąć się z pryszczem na nosie, to się mylicie (śmiech).

Największy sukces związany z playboyową sesją to…?

Zachowanie ojca. Miałam z nim wcześniej różne zawirowania. Był czas, kiedy negował mnie całkowicie. Nie miałam, według niego, ani talentu, ani urody. Twierdził, że jestem za brzydka, by być jego córką. A po sesji zadzwonił do mnie i powiedział, że koledzy pokazali mu ten numer PLAYBOYA i nie mógł uwierzyć, że to jego córka (śmiech). Jest w tym też coś nieprawdopodobnie smutnego, ale, jak widać, przydało mi się to do czegoś.

Częściej zawodowo gadasz z kobietami czy z mężczyznami?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Może dlatego, że nie dzielę świata na kobiety i mężczyzn. Lubię rozmawiać z ludźmi przygotowanymi, rozumiejącymi moje poczucie humoru, a także ze szczerymi, bo od czasu do czasu mam styczność z dziennikarzami, którzy najchętniej wsadziliby mi nóż w plecy. Są tacy, którzy spotykają się ze mną, żeby mnie zdemaskować albo wyciągnąć ode mnie coś, dzięki czemu trochę więcej zrobią, dodając jakąś pikantną uwagę – rozdmuchując aferę, plotkę, skandal. A ja czasem tego nie dostrzegam (śmiech). Tomik (menedżer – przyp. aut.) jest w tym lepszy, ale dziś niestety nie będzie się przysłuchiwał (śmiech).

Zadebiutujesz na dużym ekranie. Zagrałaś złą kobietę – narzeczoną gangstera w Dublerach. Jak ci się pracowało na Sycylii?

Wspaniale, ale nie wiem, czy odważę się obejrzeć sceny z moim udziałem. To była paranoja, zapominałam tekst, a gadałam po włosku, musiałam się skupiać na rzeczach, na których się nie znam, wokoło upał, ja w długiej sukni… Zagrałam przyszłą żonę mafiosa, która darzy uczuciem Polaka, czyli Roberta Gonerę. Mam nawet scenę zbliżeniową (śmiech). Byłam zażenowana, śmiałam się z siebie, wstydziłam się, że muszę udawać przed ekipą kogoś, kim nie jestem, a poza tym robię to niezbyt umiejętnie.

Jak bardzo zbliżeniowa jest ta scena?

Bez przesady, nie ma w niej negliżu. Kładę sobie Gonerę na cyc, który jest w gorsecie (śmiech).

Od tego momentu Kayah będzie także aktorką?

Nie. To zbyt stresujące i mozolne. Szkoda mi czasu, którego na planie strasznie dużo się marnuje. Duble, duble, duble… Siedzenie i ględzenie. Nie nadaję się do tego.

Tworzenie muzyki sprawia ci większą radość?

Oczywiście, bo efekt jest zależny ode mnie, a nie od reżysera, kamerzysty i makijażystki. Kiedy robisz muzykę, to lepisz ją jak garnek. Nadajesz temu kształt własnymi rękami, co jest mi o wiele bliższe.

A jak blisko byłaś roli Horpyny w Ogniem i mieczem?

Były takie plany, ale się nie sprawdziłam. Pasowałam podobno urodą, ale ja na ogół pasuję swoim wizerunkiem do czarownic i wiedźm. Pan Hoffman powiedział, że brakuje mi emisji głosu. I rzeczywiście, ja nie umiem mówić, mogę tylko śpiewać (śmiech). Horpyna miała mieć diaboliczny głos, którego nie potrafiłam w sobie wydobyć. Na zdjęciach próbnych byłam słaba, co więcej, położyłam chyba zdjęcia Pawłowi Delągowi. Po prostu nie wytrzymywałam, gdy jako Skrzetuski groził mi jako Horpynie. Wybuchałam śmiechem.

A miałaś inne propozycje filmowe?

Głównie jędz, narkomanek i prostytutek. A najlepiej, gdybym jeszcze pokazała swoje doły (śmiech). Mam jednak marzenie aktorskie, ale bardziej telewizyjne. Myślę, że sprawdziłabym się w formie komediowej, co wynika z mojego dystansu do siebie i świata. W krzywym zwierciadle – Seks w wielkim mieście. To jest moje marzenie (śmiech).

To jak to z tobą jest? Masz ty talent aktorski, dziewczyno, czy nie?

Talent mam, ale chyba mnie to nie interesuje (śmiech).

Zagrałabyś dołem u Bonda?

Łau! Przecież wiecie, że nie jestem jakąś purytanką, ale golizna w filmach musi być uzasadniona. Na razie nie odczuwam głodu ekshibicjonizmu, ale w przyszłości… Kto wie? Pewnie już będzie za późno (śmiech). Ale tak na serio, wolę robić coś, co potrafię. Nie będę świrować jakiejś sztucznej skromności – potrafię śpiewać, komponować, aranżować i produkować. To wszystko sprawia mi wielką satysfakcję.

A utrzymywanie się z muzyki wychodzi ci satysfakcjonująco?

Jak najbardziej. Choć to niepewny chleb, bo artystyczny – udaje mi się połączyć przyjemne z, powiedzmy, intratnym. Poza komponowaniem muzyki piszę teksty, a więc żyję także z tantiem autorskich, a nie tylko ze sprzedaży płyt i grania koncertów.

Czy przeprowadzka z mieszkania do domu miała jakiś związek z Bregoviciem?

Nie da się ukryć. Na tej płycie zarobiłam najwięcej. Nie śpiewam jednak dla kasy. Do niedawna było dla mnie szokiem, że w ogóle można z tego wyżyć. Byłam przekonana, że będę musiała mieć jakiś inny zawód, a śpiewać będę przy okazji. Nie robię kariery, tylko muzykę. Gdyby było inaczej, od razu nagrałabym „dwójkę” z Bregoviciem. Ale nie próbowałam nawet udawać, że potrafię wejść dwa razy do tej samej rzeki. Z moim podejściem do sztuki, które wynika z niepokoju, poszukiwań, wewnętrznej potrzeby i chęci podążania naprzód to niemożliwe.Raczej nie szanuję artystów, którzy się powielają i stoją w miejscu. Każda z płyt to podróż, a miejsc, gdzie mnie jeszcze nie było, jest mnóstwo.

Jak po upływie czasu oceniasz osobę Gorana?

Dość negatywnie. Jest nieuczciwy, nieelegancki i nie w porządku wobec ludzi. Nie oddał mi tego, co jest mi winien. Dlatego też spryciarz mnie unika. Ale jeszcze daję mu ostatnią szansę. Mimo to jest to słaba akcja – nie dostałam ani złotówki za utwory wykorzystane w filmie Operacja Samum ani za Prawy do lewego, który na domiar złego prawdopodobnie jest plagiatem. Tekst był mój, a rozliczenia finansowego między nami nie było. Nigdy też po żadnym koncercie nie powiedział mi ani „dziękuję”, ani „do widzenia”. Niektórym ciężko jest znieść czyjąś obecność na scenie. Nawet gdy przynosi sukces obojgu. Przy Goranie nikt nie ma prawa błysnąć. Ja, pracując wiele lat w chórkach, miałam to w dupie. On ma chyba jakiś kompleks. A na początku wydawał się taki sympatyczny… Nie ma o czym gadać.

Może po prostu Kayah jest łatwowierna?

Jestem naiwna, życzę ludziom dobrze. No i na pewno nie jestem takim świetnym biznesmenem, który w każdym kraju nagrał te same piosenki z kimś innym. Trzeba jednak pamiętać, że polski sukces jest największy. Bez żadnej reklamy, we Francji płyta po polsku świetnie się sprzedawała, a we Włoszech osiągnęła niemal status złotej płyty! Na jej promocję na wielkich festiwalach europejskich Bregović jednak się nie zgodził. Bał się, że będzie w cieniu.

Jak myślisz, czy słowa Chylińskiej o duetach Krawczyka też były obroną przed wejściem w cień lepszych?

To było straszne. Każdy ma prawo mieć własne zdanie, ale forma tego była poniżej krytyki. Wulgarna i okropna. Myślałam, że jest pijana, bo nikt trzeźwy medialnie by się tak nie wyrażał. Zawsze ją szanowałam za charyzmę i niezwykły talent. Można to było powiedzieć z klasą. Ale kto wie, może zależy jej na budowaniu takiego wizerunku? Byłoby mi bardzo przykro, gdyby przy okazji tej wypowiedzi, mówiła coś o mnie (śmiech). Dobrze, że nie nagrałam duetu z Krawczykiem (śmiech).

A co ty sądzisz o renesansie Krzysztofa Krawczyka?

Bardzo podobało mi się to, co zrobił ze Smolikiem, duet z Edytą Bartosiewicz też jest bardzo udany. Krawczyk nigdy nie robił na mnie złego wrażenia, a w kontaktach osobistych jest przemiłym człowiekiem. Dobrze, że ma comeback, bo Bóg dał mu niezwykły instrument, niezwykły timbre głosu i szkoda byłoby go zmarnować. Jego przykład to doskonały dowód na to, że nigdy nie jest za późno i można pokonać wszystko. Inna sprawa, że to, co tworzy, jest mi w pewnym sensie obojętne. Dużo bliższa mi jest kariera np. Bartosiewicz.

Skoro jesteśmy przy śpiewających paniach, jak ci się podobał list pani Górniak?

Udał się jej, był pełen trafnych spostrzeżeń. Gdyby nie użyła mocnych słów, nikt by go nie zauważył. Podziwiam ją, bo był to duży akt odwagi. Niestety, ciężko walczy się z czwartą władzą. To nic, że ta manipuluje faktami i wszyscy o tym wiedzą, iż zdobywa informacje w sposób nieuczciwy, że ucieka się do zaszczucia delikwenta i opluwa jego imię. Nadal naiwnie wierzymy, że słowo drukowane to święta prawda. Ja te mechanizmy znam. Wcale mnie nie dziwi, że kiedy wygram proces w sądzie, czytam w danej gazecie jeszcze większe głupoty na swój temat, napiętnowane jeszcze większą nienawiścią. Czy coś pomoże, kiedy będę na siłę przekonywać ludzi, że tak nie jest? Szanse są nierówne. Swojego mogę dochodzić jedynie w sądzie, a satysfakcja z wygranej jest mizerna, bo nie ukróca procederu. Walka z mediami ich bronią jest skazana na niepowodzenie. Myślę, że Edyta ma tego pierwsze dowody. Nie każdą jej reakcję pochwalam, ale mogę sobie wyobrazić jak się czuje. Uważam, że zarżnięto jej najważniejszy moment w życiu – wczesne macierzyństwo. Mój telefon, jaki wykonałam po jej liście, był obowiązkiem jako matki. Latami nie rozmawiałyśmy, innym ludziom mówiłyśmy o sobie źle. Oczyściło to nasze kontakty, ale nie tylko. Wydaje mi się, że oczyściło to w ogóle moją aurę. Kiedy to zrobiłam, byłam z siebie dumna.

Jesteś dumna także ze swojego otomańskiego pochodzenia?

To trochę bzdury, choć rzeczywiście jestem „kundlem” (śmiech). Nigdy nie przywiązywałam do tego wagi, ale moja wrażliwość, timbre głosu, lgnięcie do pewnych rytmów, kolorystyki, kultury… Skądś się to musiało wziąć. Jestem jednak Polką, bo tu się urodziłam, zresztą moja rodzina też. Mój nieszczęsny pseudonim wziął się stąd, że w dzieciństwie nazywano mnie w domu Kają i niegdyś podchwycił to mój poprzedni menedżer. Dorobił do tego oczywiście odpowiednią ideologię i, niestety, fatalną pisownię (śmiech). Tak pretensjonalną, że próbowałam ją zmienić. Jest beznadziejna przy odmianie. No bo jak? Kayahu?! Ale nie udało się, ludzie już się przyzwyczaili i tak to funkcjonuje. Mimo wszystko sporo temu pseudonimowi zawdzięczam. Niedawno został on przebadany numerologicznie i okazał się dla mnie bardzo szczęśliwy. Prywatnie radzę sobie z tym tak, że piszę „Kayasia”.

Kayasia Rooijens? Nadal się tak nazywasz?

Tak. Podeszłam do tego tradycyjnie. Wychodzisz za mąż i przyjmujesz nazwisko męża. Później doszłam do wniosku, że jest trochę tak: „to Rooijensa skarpetki, to Rooijensa biuro, a to Rooijensa żona!”. Kobiety przyjmując nazwisko męża stają się czymś między jego portfelem a jego, wiecie…

Które z nazwisk częściej przekręcano? Holenderskie czy polskie – Szczot?

Oczywiście Szczot. Najczęściej bywałam Szczotką albo Szczotą. Ale najzabawniej, zupełnie nieświadomie, przekręcały moje nazwisko panie z korporacji taksówkowych. Mówiły do mnie: „Szczoch”.

Podoba ci się kraj męża?

Kiedyś mi się nie podobał, teraz tak. Uważam jednak, że Holandia potrafi być zbyt tolerancyjna, co męczy już nawet samych Holendrów.

Co jest zbyt tolerancyjne? Narkotyki, małżeństwa homoseksualne, eutanazja?

Wszystko razem. Dorosłam jednak do pomysłu, że jeśli masz swoje, inne zdanie, to nie musisz w czymś uczestniczyć i już. W tej chwili moje wyjazdy do Holandii są wspaniałe, może dlatego, że nie ma już ciśnień między mną a moim starym (śmiech). Jesteśmy jak kumple, pozbyłam się niezdrowych emocji. Jesteśmy w separacji, mieszkamy gdzie indziej, a każde z nas ma swoje życie.

Kiedyś oceniłaś swojego męża jako ideał…

Nobody’s perfect. Życie codzienne wiele weryfikuje.

Nadal uważasz, że ma najpiękniejszy tyłek na świecie?

Już nie (śmiech). Najładniejszy ma mój syn. Nie da się ukryć, że fizyczność męża była pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę. Potem jego totalny profesjonalizm, zdecydowanie, władczość. To imponuje.

Chciałabyś być już panią jakąś tam, a nie Rooijensową?

Powiedzcie mi, gdzie tu znaleźć faceta (śmiech)? Mogłabym o tym myśleć, gdybym miała jakieś poletko do uprawiania. Mało jest tak odważnych facetów, którzy zechcieliby do mnie chociaż podejść. Przestałam wierzyć, że poznam w Polsce mężczyznę, który dotrzyma mi kroku, dla którego nie będzie się liczyło, kim jestem, ale jaka jestem. Sytuacja jest trudna, dochodzi przecież jeszcze ryzyko tzw. życia na świeczniku. Ktoś, kto będzie ze mną, może sobie tego nie życzyć. Wierzcie mi, naprawdę jestem obchodzona szerokim łukiem (śmiech). Smutne to, bo przecież czas ucieka, a nie będę udawać, że jest mi to obojętne.

A interesujesz się kimś znanym, o kim mogłabyś pomyśleć jak o kimś nieco ważniejszym? Może Tomasz Lis?

Teraz wy mnie zaintrygowaliście. Jest fajny, ale ma żonę. Może Grzegorz Jarzyna? Czytałam jego wypowiedzi i na pewno jest interesującą osobą, ale nie stałam z nim twarzą w twarz. Nie wiem, czy nie jest za chudy, a ja wolę mężczyzn z masą (śmiech). Uważam, że najbardziej sexy jest mózg. Fizyczność podlega grawitacji, zmienia się i przemija. Poza tym jestem tradycjonalistką i uważam, że facet powinien starać się o kobietę, a nie odwrotnie.

Czyli nie przeżyłaś ostatnio żadnych oczarowań?

Nie do końca. Spodobał mi się jeden facet, ale jest żonaty, a takich nie tykam. Zbyt wiele widziałam tragedii i nie interesuje mnie budowanie związku na gruzach.

Lepiej być panią Rooijensową czy Szczot?

Lepiej być wiernym sobie. Nie wkładać za ciasnych butów, kiedy wygodniej jest na bosaka. A bycie samemu jest wygodne. Nikt codziennie nie narzuca mi swojej woli.

Kto w waszym związku był mądrzejszy i silniejszy?

Żadne z nas. Dwie silne, dominujące osobowości. Trafiła kosa na kamień.

Wasz temperament ujawniał się w jakiś efektowny sposób?

Raz rzuciłam ketchupem, otworzył się w locie. Wyobraźcie sobie, ile było ofiar (śmiech). Nie pielęgnuję takich wspomnień, wolę te dobre, a jest ich dużo. Może dlatego bez problemu mogę zaprosić mojego męża na święta. Życzę mu, żeby spotkał właściwą kobietę. Często o tym rozmawiamy. „Masz kogoś?” – pytam, a on mówi, że wszystkie kobiety lecą na kasę i o przyzwoitą naprawdę trudno. A ja mam wtedy dziką satysfakcję (śmiech).

Dlaczego nie robisz wielkiej kariery za granicą?

Potrzebne są pieniądze. Nikt ich nie włoży w moją promocję, a na pewno nie BMG, któremu nigdy nie zależało na promowaniu mnie poza Polską. Nie należałam do firmowych ulubieńców – byłam zbyt niezależna. Czas się rozstać. Kończy się mój kontrakt. Nie żałuję, bo zamyka on wiele lat mojej ciężkiej pracy i zmarnowanych szans, niepodjętych decyzji na przyszłość. Bezpowrotnie. Mam żal, ale nie o sentymenty tu chodzi. Kontrakt to umowa techniczna. Nie da się w niej narzucić sympatii, można jedynie określić pryncypia. Kiedy daje się firmie zarobić majątek, sprzedając ponad milion płyt, można czegoś oczekiwać. Choćby dbania o moje interesy czy pomocy w egzekwowaniu długu Bregovicia wobec mnie, a nie piętrzenia trudności. Miłe wspomnienie propozycji współpracy z Bregoviciem czy moje pierwsze kroki w wytwórni – to pestka w porównaniu z tym wszystkim. Za mało, by nie cieszyć się z odejścia.

Kto zajmie miejsce BMG?

Kayax. Przyszłość należy do małych wytwórni. Nie wiem, czy przyniesie mi to sukces finansowy, ale na pewno będę miała wielką satysfakcję.

Kilka lat temu wystąpiłaś na koncercie dla polskich żołnierzy w Kosowie. Nie byłaś z tego zadowolona. Dlaczego?

Przygotowywałam się do tego, oglądałam wideo z występu mojej poprzedniczki rok wcześniej na tej samej scenie. Byłam zakłopotana. Boże Narodzenie jest bardzo uroczystą chwilą, machanie tyłkiem przy tej okazji wydaje mi się nie na miejscu. Postanowiłam zrobić po swojemu. Godnie i elegancko. Ze sceny zeszłam jednak bez satysfakcji. Dopiero później zrozumiałam, że jak nie pada komenda, żołnierz jest nieobecny. Coś, co wzięłam za niezrozumienie czy brak akceptacji (trochę zresztą rozpieszczona reakcjami tłumów na moich koncertach) było w rzeczywistości brakiem komendy – do koncertu przystąp! Miałam też poczucie konfliktu interesów: telewizji i mojego. Telewizja oczekiwała chyba jednak ode mnie show w stylu Geri Halliwell dla bazy wojskowej. Reasumując, to moja wina, bo nie umiałam właściwie ocenić sytuacji i spełnić oczekiwań.

Jaką najbardziej absurdalną plotkę słyszałaś na swój temat?

Często byłam brana za kochankę, a nawet za dziecko Bregovicia (śmiech). Podobno mam córkę, którą dawno temu oddałam do domu dziecka i to jej śpiewałam: „Córeczko, wolałabym, żebyś była chłopcem”. A ostatnio moim kochankiem jest góral, którego płytę niebawem wyda nasza firma. Całe szczęście, że facet nie ma dziewczyny, bo musiałby się jej tłumaczyć, że to nieprawda. Ale swoją drogą, jest niczego sobie (śmiech).

Czy twoje kolejne okrągłe urodziny będą huczne?

Jeżeli wam, dzieciaki, chodzi o to, że wstydzę się, ile mam lat, to nic z tego, bo nie mam z tym problemu. Wszyscy mi mówią, że nie wyglądam na swój wiek (śmiech). Chociaż nie mogę ukryć, że przemijający czas zostawia swoje ślady, które widzę codziennie. Trochę mnie to martwi.

Byliśmy męczącymi dziennikarzami?

Nie, ale boję się, czy nie nagadałam zbyt wielu bzdur. Nie wiem, czy nie byłam zbyt szczera w niektórych kwestiach.



Na skróty:

Jako osoba publiczna zdaję sobie sprawę, że mój głos jest głośniejszy, bardziej zauważalny i staram się nim podpierać wiele pozytywnych akcji.

Swego czasu miałam przekłuty nos i dostawałam listy od dzieci, które mi pisały, że mama nie zgadza się na przekłucie nosa, ale one i tak uciekną z domu i sobie przekłują. Odpisywałam: „a jak bym sobie odcięła język, czy też byś to zrobiła?”. Tak więc trzeba być odpowiedzialnym i staram się taka być.

Rozumiem ludzi, którzy nie kupują oryginalnych płyt, bo nie mają czego do gara włożyć, a na płycie ktoś użala się, że nie ma miłości.

O moich płytach nikt nie powinien mówić, że są do dupy. Z prostej przyczyny – nie są. W przeciwnym wypadku trzeba to udowodnić.

W moim zawodzie wystarczy jedna dobra recenzja kogoś ważnego i wszyscy łykają. I odwrotnie, gdy ktoś ważny wyda złą recenzję, ludzie się odwracają. Jest tak na całym świecie. Takie stado gąsek.

Jeżeli tematem na okładkę „Faktu” jest to, że Edycie Górniak rozsypał się popcorn w kinie, to jest to smutne i żałosne. Robione przez debili dla debili. A ich, niestety, jest znacznie więcej niż niedebili.

Urszula - muzyka


TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke



Dlaczego 13 lat temu się dla nas nie rozebrałaś?

Słucham?! Dlaczego miałabym się wtedy rozbierać?

Bo byłaś w 1997 roku na okładce grudniowego PLAYBOYA. Razem z Kayah promowałyście płytę dołączoną do numeru.

A czy ktoś mi wtedy proponował sesję? Nie przypominam sobie.

Jak to? Byłaś na okładce, a ówczesny naczelny nie próbował cię rozebrać? To się w głowie nie mieści!

Może wtedy nie wyglądałam tak dobrze, jak dzisiaj? (śmiech). Ale ja chyba też nigdy nie kojarzyłam się „w taki” sposób. Kiedy śpiewałam Dmuchawce…, Beata Kozidrak miała już hit Józek, nie daruję ci tej nocy. Jesteśmy rówieśniczkami, ale gdy ona była już seksbombą, ja byłam tylko niewinną dziewczynką. Pamiętacie teledysk do Nie ma wody na pustyni?

To wideo było dla nas doświadczeniem inicjacyjnym. Mieliśmy wtedy po osiem lat.

No, widzicie… Nawet ośmiolatkom nie kojarzyłam się z potencjalną playmate. Pewnie dlatego nikt nie proponował mi rozkładówki w PLAYBOYU.

Fałszywa skromność. Rok wcześniej śpiewałaś Luz blues… wystrojona w seksi skórzaną kurtkę i obcisłe skórzane spodnie. O makijażu nie wspominając…

Rzeczywiście, makijaże były wtedy obłędne. Dodawały co najmniej pięć lat, jak nie dziesięć. Pamiętam, kiedy przed jednym z koncertów w pełnym make’upie zobaczyły mnie dwie fanki-nastolatki i myśląc, że nie słyszę, jedna puściła do drugiej tekst: „Ty, zobacz jak ona staro wygląda. Chyba normalnie ma ze trzy dychy”.

Nic dziwnego. Naszym zdaniem, ty nigdy nie wyglądałaś na swój wiek.

Czy to komplement?

Jak najbardziej. Kiedy zaczynałaś karierę w wieku 17 lat, wyglądałaś na dziewczynę po studiach. Teraz nie wyglądasz na swój wiek… 35-latki.

Nic tylko się cieszyć.

Lubisz swoje pierwsze teledyski?

Bardzo długo nie mogłam ich oglądać. Po prostu nie byłam w stanie. Strasznie mnie żenowały. Nie chciałam wierzyć, że ja to ja. Z czasem jednak nabrałam dystansu i dzisiaj mogę się z nich pośmiać razem z wami.

Jak się wtedy kręciło? Były w ogóle jakieś scenariusze?

Nie pamiętam, ale szczerze wątpię. Puszczali trochę kolorowej pary, włączali kamery, a reżyser mówił: „A teraz zrób coś”. Kręcili longiem. Zresztą wszystkim wydawało się to zupełnie normalne. Tak samo przecież kręciły Rodowicz i Sipińska. Nigdy nie podejrzewałam, że można by inaczej.

Naszym faworytem jest wideoklip do piosenki Polka idolka. Pamiętasz?

Na szczęście nie. Mam cudowną zdolność wymazywania z pamięci rzeczy niewygodnych. Wiem tylko, że nagrywaliśmy to także po niemiecku.

Nam chodzi o polską wersję. Nie mieliśmy pojęcia, że śpiewałaś to samo po niemiecku! Ciekawe jak szło: „Heavy metal to jest detal / New Romantic to już antyk / Nowa fala się przewala”. Pamiętasz?

Widzę, że nie macie litości. Nie, na szczęście nie pamiętam. Czy nie wspominałam już o mojej bardzo przyjemnej przypadłości – amnezji? Kiedy dzisiaj na to patrzę, to rozumiem, jak młodzi ludzie potrafią być podatni na wpływy. W tamtych czasach można mnie chyba było wkręcić w każdy żenujący pomysł. Zresztą nie tylko mnie. Zero poczucia obciachu. Z tym śpiewaniem w DDR było tak, że występowałam tam razem z Budką Suflera i musieliśmy mieć przygotowany repertuar po niemiecku. Krzysiek Cugowski za cholerę nie chciał się tego uczyć i wymyślił sobie taki patent: spisał fonetycznie teksty piosenek, postawił je na fortepianie, usiadł za nim i udawał, że gra. Najśmieszniejsze w tym wszystkim nie było to, że na fortepianie grać nie umiał, ale że niemieccy scenografowie tuż przed koncertem chcieli mu go zabrać. Cug miał przerażenie w oczach. Walczył o ten fortepian jak lew.

Ty w Opolu w 1978 roku też walczyłaś. Oglądając twój występ, doznaliśmy szoku. Nie jesteś naturalną blondynką!

Ale jestem bardzo ciemną blondynką. Wtedy miałam 18 lat i się nie farbowałam. Tamten występ to była kompletna klapa. Dostałam najgorszą piosenkę – wszystkie szły wtedy z przydziału. Po Opolu chciałam skończyć ze śpiewaniem na dobre. Poszłam na studia, na wychowanie muzyczne, a potem jeszcze na pedagogikę. W rezultacie żadnych nie skończyłam, bo jednak wróciłam na scenę, a nieustannych wyjazdów nie dało się pogodzić z nauką.

A kiedy było Lubelskie Studium Piosenki?

Dużo wcześniej. W ognisku muzycznym, do którego chodziłam na naukę gry na akordeonie. Mój ojciec uwielbiał ten instrument. Wcześniej kupił go siostrze, starszej ode mnie o cztery lata. Przejęłam go po niej w spadku i szczerze nienawidziłam. Tym bardziej, że mój nauczyciel miał zeza, był stary i śmierdziało mu z paszczy. Nie chciałam chodzić na lekcje, buntowałam się, aż w końcu ojciec odpuścił.

Czyli pewnie do dzisiaj nie wiesz, jakie części ciała depiluje akordeon?

Co robi?!

Depiluje uda i klaty. Podobno bardzo skutecznie.

Wybaczcie, ale nawet jako nastolatka nie miałam tam włosów (wybuch śmiechu).

Czy jako nastolatka z Lublina obowiązkowo chodziłaś na żużel?

Tata co niedziela miał obowiązek nas zabierać. Mama go do tego zmuszała, ku jego wielkiej rozpaczy. Pewnie dlatego, że nie mógł przy nas kląć. Ale jak się bardzo zdenerwował, to kazał nam zatykać uszy i przeklinał do zdarcia gardła. Zresztą rzucał nie tylko mięsem. Jak był wyjątkowo wściekły, to zrywał się na nogi i ziuuuu czapkę na tor. To była masakra. Z każdego meczu wracał z gołą głową. A wiadomo, że w domu za zgubienie czapki czekało go… zmycie głowy (śmiech). Mama była bardzo niezadowolona.

A była zadowolona z tego, że młodsza córka została wokalistką?

Moi rodzice od początku uważali to zajęcie za mocno podejrzane. Chcieli, żebym była nauczycielką. Moja siostra zresztą pracuje właśnie w tym zawodzie. Wykłada dziś na uczelni. No, ale była starsza. Przekabacili ją, na mnie zabrakło już sił. Trochę czasu zajęło zrozumienie, że ta cała muzyka rozrywkowa to w sumie nic złego. Pogodzili się.

Masz jeszcze Złoty Samowar, który zdobyłaś na Festiwalu Piosenki Radzieckiej?

Przestańcie. Straszna rzecz. Cóż to była za siara! Jak można coś takiego dawać w nagrodę? Ale mama na bank go gdzieś jeszcze trzyma.

Z Budką Suflera zaczęłaś śpiewać właściwie przez przypadek. Dziewczyna z chórków zaszła w ciążę i dostałaś propozycję zastępstwa. To był chyba pierwszy kluczowy moment w karierze?

Tak. Z perspektywy czasu widzę, że bardzo wiele spraw w moim życiu działo się przypadkiem. Mam taki charakter, że zostawiam sprawy własnemu biegowi. Raczej nie walczę o swoje. Czekam na zrządzenie losu.

Wtedy stałaś się gwiazdą z dnia na dzień. Od razu weszłaś na rynek z paroma hitami. Fatamorgana to był mega przebój. Nie odbiła ci sodówka?

W ogóle. Wkurzało mnie tylko to, że ludzie przyglądają mi się w autobusach. Nie miałam samochodu. Byłam normalną dziewczyną z sąsiedztwa. Czułam się tak niedobrze z tymi spojrzeniami, że kilka razy zareagowałam w stylu: „co się gapisz?”. Mama powiedziała wtedy, że więcej nie będzie ze mną jeździć, bo zachowuję się jak nienormalna. Wkurzali mnie nawet fani wysiadujący pod domem rodziców. Chłopaki rozbijali namioty, a mama wynosiła im kanapki.

Pół Polski kochało się w tobie, a ty nam wciskasz bajeczki, że nigdy nie kojarzyłaś się z potencjalną playmate. Nawet dziewczyny robiły się „na Urszulę” w tamtych czasach.

Laski faktycznie czesały się „na Urszulę”, czyli krótko z przodu, długo z tyłu. Dobrze, że bez wąsów na przedzie. Naprawdę wyglądałam wtedy obłędnie. A jakie teksty śpiewałam…

Kaloryfer parzy, znów zaczęli grzać to genialny tekst, ale o co chodziło w całej piosence Luz blues… nie wiemy do dzisiaj.

Ja też nie (wybuch śmiechu). Przysięgam. Próbowałam nawet pytać autora (Marka Dutkiewicza – przyp. red.), ale nie potrafił mi nigdy wyjaśnić.

Czy to jedyna piosenka, w której nie wiedziałaś, o co chodzi?

Nie. Dużo bym dała, żeby wreszcie dowiedzieć się, co Marek miewał na myśli. Na przykład Podwórkowa kalkomania ma tekst kosmiczny. I to dosłownie (Chłopcy z Marsa znów odwołali lądowanie / Kosmos nie porwie mnie – przyp. red.). Pamiętam, że jak w końcu sama zaczęłam pisać teksty do swoich piosenek, to Staszek (Zybowski, pierwszy mąż Urszuli, muzyk i kompozytor – przyp. red.) powiedział: „Wreszcie będziesz mogła spojrzeć ludziom w oczy”.

W 1983 roku po raz pierwszy spojrzałaś w oczy ludzi z Zachodu. Na tyle skutecznie, że zdobyłaś nagrodę na szwedzkim festiwalu…

Nie dalej jak w zeszłym roku oglądałam ze znajomą festiwal w Karlshamn, bo on się ciągle odbywa, i kiedy konferansjer ogłosił, jaka jest wysokość nagrody, ona od razu zapytała: „A ty, co tam wygrałaś Ula?”. A ja na to: „Wędkę”. Mało nie umarłyśmy ze śmiechu. To był szwedzki spining, który wręczyłam naszemu menedżerowi, zapalonemu wędkarzowi. Wędka musiała być cholernie dobrej jakości, bo był bardzo zadowolony.

Pamiętasz swój najdziwniejszy koncert?

Wiele tego było. Kiedyś na przykład graliśmy w zakładzie karnym w Strzelcach Opolskich. W ramach wymiany kulturalnej więźniowie pokazywali artystom także swoje umiejętności. Pamiętam, że kilku wyszło na scenę, by w więziennych papciach pograć w zośkę. Naprawdę upiorny widok. Razem z nami występował wtedy Papa Dance.

Papa Dance w kryminale? Z tymi makijażami na twarzach? Z tym piskliwym wokalem? Odważnie.

Pozory mylą. Wiecie, jaki to był ostry zespół? Chłopaki z Papa Dance tak imprezowali, że najwięksi rockandrollowcy nie dotrzymywali im tempa. Kiedyś nawet przeze mnie wylądowali w pierdlu i to bynajmniej nie na gościnnych występach.

Jak to przez ciebie?!

Graliśmy w Sopocie, a po koncercie poszliśmy do takiej słynnej knajpy przy molo. Bawiliśmy się do rana i kiedy wychodziliśmy było już widno. Przyczepili się do mnie jacyś faceci. Cały Papa Dance skoczył z pięściami. Zrobił się taki młyn, taka bójka, że po chwili pojawiły się gliny i wszystkich zgarnęli na 48. Jatka po prostu.

Miałaś chyba bardzo rockandrollowe życie.

Raczej niespecjalnie. Zawsze byłam z tych grzecznych. Po koncertach z Budką Suflera dziewczynka trochę się bawiła, a potem przykładnie szła spać. Chłopaki imprezowali ostrzej. A jak rano było ciężko, to zastrzyk z glukozy i od razu świat wyglądał lepiej (śmiech). To były fajne czasy. Pamiętam na przykład, że kiedy Budka grała na koncertach Za ostatni grosz…, ludzie rzucali w nich bilonem. Któregoś razu złotówka odbiła się od talerza i trafiła bębniarza w oko. Po tym wypadku chłopcy zainwestowali w bezpieczeństwo: na każdym koncercie, zanim zaczęli grać ten numer, zakładali na oczy gogle. Można się było posikać ze śmiechu.

W Stanach też byłaś przykładną dziewczynką?

Trochę mniej. Szczególnie, gdy ze Staszkiem pojechaliśmy tam pierwszy raz. W Polsce było kiepsko, a grając z Budką nie dorobiliśmy się kokosów. Zostawiliśmy za sobą tylko wynajmowane mieszkanie. W Ameryce żyło się łatwiej. Bez większych problemów można się było utrzymać z grania dla Polonii. Mieszkaliśmy na Florydzie w wesołej komunie – osiem osób w trzech pokojach. Mieliśmy próby w garażach i jeździliśmy starym vanem, wymalowanym w jęzory ognia.

Prowadziłaś go?

Czy prowadziłam?! Ja w nim zdawałam egzamin na amerykańskie prawo jazdy. Koperta tą kolubryną to była masakra. Zdałam dopiero za drugim razem. Ale generalnie amerykańskie egzaminy nie są trudne. Wszyscy starają się tam, żebyś zdał, nie tak jak u nas. W ogóle Stany wspominam bardzo dobrze. Staszek napisał tam masę świetnych piosenek.

Chciałabyś wydać album z jego utworami?

Bardzo. Pewnie będę musiała wydać go całkowicie sama, bo żadna firma nie jest zainteresowana takim materiałem. To dziwne, bo planuję zaprosić fantastycznych wokalistów. Myślę o panu Krzysztofie Krawczyku, Grażynie Łobaszewskiej, która śpiewała ze Staszkiem w jazzowym Crashu, Arturze Gadowskim i być może Czesławie Mozilu. To będzie fajna rzecz.

Kompozycje zmarłego męża są też na twojej najnowszej płycie. Ile lat ma najstarszy utwór z Dziś już wiem?

Ponad dwadzieścia! Podniosłe nagranie w stylu Calgary, czyli Wstaje nowy dzień, skomponowaliśmy ze Staszkiem jeszcze przed naszym wyjazdem do Stanów. Nie pasowało na żadną płytę. W końcu doczekało się publikacji.

Opóźnienia – może nie na aż taka skalę – pojawiają się właściwie w trakcie całej twojej kariery. Zawsze single były najpierw ogrywane, a dopiero po paru latach wychodziła płyta.

Coś w tym jest. Było nawet tak, że ludzie na pamięć znali Fatamorganę, a nie wiedzieli, jak ja wyglądam. Tańczyłam na przykład przy tym numerze na dyskotece w Firleju nad jeziorem i nikt nie wiedział, że to ja śpiewam.

Przyznałaś się?

Wyszłabym na ściemniarę. Nikt by mi nie uwierzył.

Dzisiaj to ci już nie grozi. Znają cię wszyscy…

Wcale nie. Przecież przez ostatnie 9 lat nie wydałam płyty, czyli medialnie nie istniałam. To całe pokolenie. Nastolatki mnie nie kojarzą, bo nie mogą.

Nie zmęczyło cię tłumaczenie, dlaczego tak długo nie wychodził żaden twój album?

Ludzie chcą to wiedzieć, więc dlaczego miałabym się nie tłumaczyć? Po prostu tak się układało moje życie. Bardzo dużo rzeczy przeszkadzało mi, by wejść do studia i na spokojnie zacząć nagrywać. Tak naprawdę najbardziej męczące było tłumaczenie się z tego przed samą sobą.

Dobrze, że wyrobiłaś się na swoje okrągłe urodziny. Mimo, że pewnie nie było na nich chłopaków z Papa Dance, to na bank ostro imprezowałaś.

Wcale nie! Postanowiłam przejść nad tym do porządku dziennego. A jeszcze niedawno twierdziłam, że będę śpiewać tylko do trzydziestki (śmiech).

Co jeszcze zmieniło się w twoim podejściu do życia po trzydziestce?

Wcześniej nigdy nie przyjaźniłam się z dziewczynami. Nie miałam czasu na pierdoły, ploteczki i słodkie pierdzenie. Zawsze łatwiej dogadywałam się z facetami. Dzisiaj to się zmieniło i chętnie spotykam się z koleżankami. Może stałam się bardziej otwarta? Nie wiem. Po prostu bardziej zaczęłam lubić kobiety.

Brzmi intrygująco. Feministki też lubisz?

Nie zawsze, bo często mają bardzo skrajne poglądy i zwyczajnie przeginają. Dodatkowo są na siłę męskie, co nie do końca mnie przekonuje.

A co myślisz o Dniach Cipki?

Hmm… Cipka to fajne urządzenie. Od razu się rozmarzyłam. Bardzo ciekawa inicjatywa. Ale zamiast tylko jednego weekendu wolałabym, żeby w roku było 365 dni cipki. Mam nawet świetne hasło na tę okoliczność: DZIEWCZYNY, OTWÓRZMY SIĘ! (śmiech).

Skoro sama zaczęłaś… Kogo byś chciała zobaczyć na naszej rozkładówce?

Beatę Kozidrak! Żart. Macie jakąś listę?

Naszym numerem jeden jest Urszula.

Nieeee, no co wy? Przestańcie! Chcecie mieć problemy ze sprzedażą? Było mi takie propozycje składać, jak byłam młodsza. Przespaliście sprawę. Chyba to już przerabialiśmy.

Możemy tylko przeprosić za błędy poprzedników… i spróbować je naprawić. Pamiętaj, że jesteśmy z pokolenia, które rozbudzałaś…

Tak, tak, wiem. Powtarzacie się. Dziś wszystko się zmieniło. Mojego starszego syna kręcą bardziej motocykle niż piosenkarki. Młodszy jest na etapie Hannah Montana, ale kiedy się razem kąpiemy wytrzeszcza już gały (śmiech).

A widzisz! To może jednak zapozowałabyś chociaż z jakimś instrumentem?

Chyba z kontrabasem. Zmieńcie temat, bo się czerwienię.

Ale do naszej rozmowy też będzie sesja. Pokażesz nam cokolwiek?

Co najwyżej język!



Na skróty:

Parę lat temu w Kongresowej podczas Konika… spadłam ze sceny. Niezła siara, co? Wcześniej to samo zrobiłam na koncercie w Kielcach. Wszystko przez to, że śpiewając, mam w zwyczaju chodzić do tyłu. I dwa razy skończyła mi się scena. Chłopaki z zespołu nawet tego nie zauważyli! Opierdolili mnie tylko wzrokiem za to, że spóźniłam się na drugą zwrotkę Rysy na szkle.

Prawie nigdy nie występuję w szpilkach. Jak już się coś takiego zdarzy, to stoję wtedy w miejscu i się nie ruszam. Doceniam dziewczyny śpiewające w szpilach. Można by powiedzieć, że są kozackie.

Kiedyś pewna pani podeszła do mnie i powiedziała, że jest bardzo poruszona moją interpretacją Józek, nie daruję ci tej nocy (utwór Bajmu z Beatą Kozidrak – przyp. aut.).

Związek z kimś młodszym nie jest prosty. Rozumiecie? Młodsze ciało, młodszy umysł.

Mamed Chalidow -sport


TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Bartek Wardziak



Pamiętasz swojego pierwszego PLAYBOYA?

Będę z wami szczery. Nigdy go nawet nie przeglądałem. Wychodzi na to, że moim pierwszym PLAYBOYEM będzie ten z tym wywiadem. Ale ostrzegam: na sesję mnie nie namówicie! Jestem za bardzo owłosiony…

Może w takim razie mógłbyś nam polecić kogoś mniej owłosionego?

Ginę Carrano. Byłą mistrzynię federacji Strikeforce, a do tego bardzo ładną kobietę.

Mogłaby być twoją drugą żoną?

Nie ma tematu. Ewa od razu skróciłaby mnie o głowę.

Od ilu lat nie jesteś kawalerem?

Teraz to pojechaliście po całości… Muszę zadzwonić, żeby nie było plamy. (Dzwoni) „Hej, słuchaj, jest pytanie bardzo ważne… Jak długo jesteśmy po ślubie? No wiem, że sześć lat, ale tak tylko sprawdzam… Dobra. Dzięki… Pa…”.

Poznaliście się na studiach?

Raczej przy stole bilardowym. O dziwo, nagle bardzo spodobała mi się ta gra i zacząłem grać regularnie.

Ewa była wtedy katoliczką?

Teraz też jest. Nie-muzułmanka może poślubić muzułmanina, zostając przy swojej wierze. Musi tylko pochodzić z Ludu Księgi, czyli być wyznania mojżeszowego lub chrześcijańskiego.

Twój czteroletni syn musi jednak być wychowany w islamie.

Taka jest zasada. Moim obowiązkiem jest tego dopilnować.

Jaka jest jego ulubiona technika?

Najpierw robił balachę na rękę, czyli dźwignię na staw łokciowy. Teraz nauczył się jeszcze gilotyny i mata leo – duszenia zza pleców. W ogóle niezły z niego rozrabiaka. Dobrze, że może upuścić trochę energii na macie, w przeciwnym wypadku rozniósłby dom.

W przedszkolu rozstawia wszystkich po kątach?

Jak wraca, to mówi, że przytula tylko Olę. Romans trwa.

Chciałbyś, żeby poszedł w twoje ślady?

Nie chciałbym schematu – jaki ojciec, taki syn. Wolałbym, żeby Abdul Kerim uniknął losu kolejnych potomków rodziny Gracie, którzy teraz seryjnie zaliczają ciężkie nokauty (rodzina, która rozpropagowała brazylijskie jiu-jitsu. Royce Gracie, na początku lat 90., kiedy MMA kształtowało się jako nowy sport, wygrał 11 z 12 walk, zmuszając przeciwników, często większych od siebie, do poddania. Wielu członków rodziny Gracie walczy do tej pory ze zmiennym szczęściem – przyp. red.). Do uprawiania sportów walki trzeba mieć silne, wewnętrzne przekonanie. To nie może być tylko naśladownictwo. Nie ma po co tracić zdrowia.

Ty najwyraźniej nie chciałeś naśladować dziadka i ojca. Nie zostałeś młynarzem.

Bo dla mnie numerem jeden był zawsze Bruce Lee (śmiech). Pierwszy młyn dziadek wybudował jeszcze w Kazachstanie. W 1944 r. Stalin wysiedlił około pół miliona Czeczenów i Inguszów, a większość trafiła właśnie do Kazachstanu. Po powrocie dziadek zainwestował w nowy młyn i fabrykę oleju roślinnego na granicy Rosji i Czeczenii. W 1994 r. serce dziadka nie wytrzymało bombardowania naszej rodzinnej wioski. Tata po jego śmierci przejął interes i wybudował kolejny młyn. Czasy świetności tego biznesu dawno już minęły. Dziś jest wielka konkurencja. Ojciec wciąż prowadzi młyn, ale nie przynosi on wysokich dochodów.

Chcesz ściągnąć rodziców do Polski?

Taki mam plan. Kiedyś byli temu przeciwni, ale z upływem czasu chyba przywykli do myśli, żeby mieszkać bliżej mnie. W Czeczenii gospodarczo nie dzieje się za dobrze, nie jest też bezpiecznie. A poza tym panuje tam okropny klimat. Organizm mojej mamy coraz gorzej radzi sobie z letnimi upałami. To nie jest kraj dla starszych ludzi.

W Olsztynie lepiej?

Klimat jest tu fantastyczny. Rodzice jeszcze nie widzieli Polski, ale jestem pewien, że się w niej zakochają, tak jak ja. Tata jest jednak bardzo przywiązany do swojego biznesu i ciężko mu wszystko zostawić.

A mama?

Kiedyś była nauczycielką języka rosyjskiego i literatury rosyjskiej w szkole średniej. Potem urodziliśmy się my i zajęła się domem. Było nas czworo: dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Mój starszy brat niestety utonął, kiedy miał dwa latka. Mamed to imię po nim.

Nie masz brata rodzonego, ale za to wielu braci ciotecznych i stryjecznych.

To kaukaska specjalność. W miarę możliwości trzymamy się razem. Moim kuzynem jest choćby Asłambek Saidow (mieszkający w Polsce zawodnik MMA – przyp. red.). Jego babcia była siostrą mojego dziadka.

W internecie można przeczytać, że to twój brat.

Bo obaj jesteśmy ciemni i owłosieni? (śmiech). Bardzo często biorą go za mnie i na odwrót. Ile ja się autografów narozdawałem za Asłama… Mam też przyjaciela w Katowicach, którego wszyscy biorą za Chalidowa. Nawet mnie to nie dziwi, bo jesteśmy do siebie bardzo podobni, mimo że nie łączy nas żadne pokrewieństwo. Kumpel w kółko jest chwalony za ostatnie walki, ale nigdy nie zaprzecza i do końca gra Mameda.

Czy siostry z rodzinami też chciałbyś ściągnąć do Polski?

Nie. One mają swoje życie i to całkiem dobre. Jedna mieszka w naszej rodowej wsi Aczhoj-Martan, a druga w Groznym.

Co działo się z twoją rodziną w czasie pierwszej wojny (od 1994 do 1996 roku – przyp. red.)?

Dziadek zdecydował, że kobiety z dziećmi mają uciekać. Wyrwaliśmy się więc z Groznego pod ostrzałem, przekroczyliśmy granicę i zamieszkaliśmy na rosyjskiej wsi. Poza nami było tam kilka czeczeńskich rodzin. Jak przystało na ówczesnych „wrogów”, nie byliśmy lubiani. Kiedy z chłopakami wychodziłem wieczorem, zwykle kończyło się to narodowymi nieporozumieniami. Często zresztą ich powodem były Rosjanki, które tam poznaliśmy. Miałem wtedy 15 lat. Ten okres nie kojarzy mi się zbyt dobrze. Za dużo nieprzyjemności i za dużo bójek. Nie było jednak wyjścia – musiałem się bronić. Nie mogłem przecież odchodzić ze spuszczoną głową. Nie wywoływałem awantur, byłem zawsze tym, którego atakowano. Jak ktoś się napił i zauważył kogoś z Kaukazu, to od razu była lipa. Zwykle tłukłem się z chłopakami o 10 lat starszymi. W ten sposób zdobyłem trochę praktyki. Zawsze jednak to ja byłem górą.

Jak dziś patrzysz na Rosjan?

Z sympatią. Jak na każdego człowieka. Nie jestem do nich źle nastawiony. Szczególnie do tych myślących.

Jesteś zapraszany na antyrosyjskie demonstracje?

Tak, ale ja się w politykę nie mieszam. To niemądre manifestować przeciwko Rosjanom. Trzeba pamiętać, że to nie Rosjanie chcą zająć Czeczenię, tylko rosyjscy politycy, a to duża różnica. Polityka to biznes. Zwykli ludzie nie mają z tym nic wspólnego. Ich się tylko okłamuje. Trzeba być bardzo naiwnym, żeby wierzyć we wszystko, co pokazują w telewizji. Dlatego nie podoba mi się medialny obraz złego Czeczena – terrorysty i bandyty. Dopiero w Polsce przekonałem się, że nie wszyscy tak na nas patrzą. Byłem szczerze zdziwiony, że jestem lubiany, wręcz noszony na rękach. Poza tym Polacy ze mną rozmawiali i w kółko o coś się pytali. Nie mogłem wyjść z podziwu. Nie musiałem się napinać. W Polsce po prostu odżyłem.

Jak ty właściwie do nas trafiłeś?

Po pierwszej wojnie czeczeńskiej nie było nawet krzeseł w szkołach. Bieda, zniszczenia, zero warunków do nauki. Prezydentem został wtedy Asłan Maschadow i wszyscy mieli nadzieję na odbudowę kraju. Niektórzy uczniowie byli wysyłani na zagraniczne studia. Chodziło o wykształcenie przyszłej czeczeńskiej elity. Wśród szczęśliwców znalazłem się i ja. Przez kuzyna kuzyna i znajomego znajomego dostałem szansę wyjazdu, a nie każdy ją miał, czego jestem świadomy. Mogłem jechać do Egiptu, Włoch lub Polski. Ta ostatnia była najbliżej, więc wybór był prosty. Zresztą wszystkim kierował ktoś na górze. Wierzę, że co bym nie robił i tak znalazłbym się w Polsce.

Po studiach miałeś wrócić.

Jak najbardziej. Ale znacie historię. Wybuchła druga wojna (w latach 1999 – 2003 – przyp. red.) i wszystko zaczęło się walić. Kraj znowu został zrujnowany i to jeszcze dotkliwiej. Mimo to, kiedy sytuacja trochę się uspokoiła, tak jak większość moich przyjaciół, chciałem na stałe wrócić do Czeczenii i zamieszkać w Groznym. Pojechałem, pokręciłem się na miejscu dwa miesiące i wróciłem do Olsztyna. Nie mogłem się przestawić, nie mogłem się tam odnaleźć, po prostu za bardzo już się spolszczyłem.

Miałeś być inżynierem?

Tak, bo chciałem studiować na Politechnice. Jednak po oblaniu paru matematycznych testów szybko mi przeszło. Wybrałem Zarządzanie i Administrację. Ale zanim trafiłem na uczelnię do Olsztyna, przez rok we Wrocławiu uczyłem się języka polskiego. Moje pierwsze wrażenie było takie, że mówicie w sposób, w jaki na skali stroi się radio: „Pszsz, tszy, brz…”. Byłem pewien, że nie da się tego nauczyć.

Poznałeś wszystkie łamańce językowe?

„Chrząszcz brzmi w trzcinie” wychodzi mi bardzo dobrze. Ale zawsze najgorszy był „stół z powyłamywanymi nogami” (Mamed wypowiedział tę sentencję bez zająknięcia! – przyp. aut.).

Brawo! Według nas język czeczeński jest znacznie trudniejszy.

Jak opanujecie gardłowe głoski, wszystko będzie już tylko prostsze. Mogę was nauczyć „dzień dobry”, „jak się masz” i „do widzenia”.

Możesz próbować, ale na bank nie mamy takich zdolności językowych jak ty.

„Dzień dobry” to DE DIK CHYL, „jak się masz” to MUH WU HO, a „do widzenia” to ADIK JOJL. Prawda, że proste?

Nie będziemy dyskutować z mistrzem… Po roku wylądowałeś w Olsztynie.

W pięknym Olsztynie. Jak mówimy o tym mieście, to zawsze wcześniej używajmy słowa „piękny” (śmiech). Zacząłem na poważnie studiować, trenować i pracować. Obroniłem pracę magisterską Islam a terror, chcąc odczernić islam i zmazać z niego terrorystyczny stereotyp. Poza tym były boks, zapasy i taekwondo. Raz, dwa razy w tygodniu. Tylko dla siebie. Nie myślałem o żadnych zawodach, a MMA był to sport, który mnie zawsze ciekawił z racji swojej wszechstronności. Pod koniec 2003 r. pojawiła się okazja do trenowania, gdy otworzył się klub MMA Arrachion Olsztyn i najzwyczajniej w świecie z niej skorzystałem. Absolutnie nie miał to być mój sposób na życie.

Z czego wtedy żyłeś?

Finansowo wspierał mnie ojciec. Do tego prawie pięć lat pracowałem na bramce w dyskotece. Pieniądze, które zarabiałem na swoich pierwszych walkach były śmieszne. Ledwo starczało na treningi i odżywki. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że praca na bramce przeszkadza w treningach, bo ciągle byłem niewyspany. Trzeba było podjąć trudną decyzję – zrezygnowałem z pracy na rzecz sportu. Ewa była wtedy ekspedientką w sklepie z ciuchami i przez ponad rok żyliśmy tylko z jej pensji. Strasznie to przeżywałem, ale Ewa bardzo mnie wspierała. Podobnie jak teściowa, z którą przez jakiś czas mieszkaliśmy. Nie wiem, skąd się wzięły te wszystkie anegdoty o teściowych jędzach. Moja jest super.

Jak dzisiaj oceniasz swoje pierwsze, przegrane walki?

Miałem potworne problemy z wydolnością. Nigdy wcześniej nie brałem udziału w zawodach sportowych. Inni zawodnicy wywodzili się z zapasów, judo, boksu i mieli w młodości treningi kondycyjne. Ja przez to nie przeszedłem, trenowałem sam dla siebie, a mój organizm był kompletnie nieprzygotowany do takiego wysiłku. Potem było już coraz lepiej, ale pierwsze pięć lat zawodowych treningów pod kątem budowania wytrzymałości było katorgą. Na szczęście teraz nie mam problemów z wydolnością.

Twoja najdłuższa walka to pięć rund z Jorge Santiago (o pas mistrzowski federacji Sengoku w wadze średniej. Mamed wcześniej pokonał Santiago w walce nie o pas. W rewanżu sędziowie orzekli porażkę Chalidowa na punkty – przyp. red.). I niestety w jej trakcie było po tobie widać problemy wydolnościowe.

Złożyło się na nie wiele czynników. Japończycy wykupili nam bilety lotnicze tak, że przylecieliśmy trzy dni przed walką. To stanowczo za mało na aklimatyzację w innej strefie czasowej. Do tego razem z moim sztabem popełniliśmy błąd w treningach i byłem ewidentnie przemęczony. A w nocy, przed samą walką, udało mi się przespać tylko dwie godziny. Wychodząc na ring czułem, że nie jestem sobą. Nie miałem swojego zrywu. Przewalczyłem pięć rund tylko po to, żeby przetrwać.

Mimo to uważamy, jak wielu fachowców, że wygrałeś, a już na pewno zremisowałeś.

Zostawmy to. Marzę o trzeciej walce z Santiago, żeby wyrównać rachunki.

Teraz, kiedy wyleciał z UFC (Ultimate Fighting Championship – amerykańska organizacja MMA, największa i najlepsza na świecie – przyp. red.), masz szansę. Bo ty raczej nie planujesz swojej kariery za oceanem. Dlaczego?

Odpowiem pytaniem na pytanie: a dlaczego nie budować czegoś pozytywnego w Polsce? Dlaczego nie poświęcić się dalszemu rozwojowi MMA tutaj? Oczywiście nie ukrywam, że chciałbym kiedyś sprawdzić się w UFC, by zobaczyć, na ile mnie stać. Ale wiąże się to z koniecznością zrezygnowania ze wszystkich innych organizacji. A mi zależy na tym, żeby walczyć w Polsce. Czy to źle? Uważam, że warto budować silną organizację MMA właśnie tutaj. Zwróćcie uwagę, że już teraz KSW (Konfrontacja Sztuk Walki, największa polska organizacja MMA – przyp. red.) ma najlepiej organizowane gale w całej Europie. Na Ameryce świat się nie kończy.

Racja. Ale twoim problemem w naszym kraju jest brak przeciwników z najwyższej półki.

Wcale tak nie uważam. Są dobrzy zawodnicy w Europie i za oceanem, którzy mogą przyjeżdżać do Polski. Sporo dobrego dzieje się u nas wokół tego sportu. Moim zdaniem warto poświęcić się rozwojowi nowej dyscypliny w Polsce, a nie szukać szczęścia w Ameryce.

Mariusz Pudzianowski szukał i dostał ostre baty (najsilniejszy człowiek świata przegrał w słabym stylu swoją pierwszą walkę za oceanem – przyp. red.).

Możemy ominąć temat Mariusza?

Nie możemy. Kiedyś powiedziałeś, że gdyby padła propozycja, to mimo dużej różnicy wagowej, zgodziłbyś się na walkę z Pudzianem.

Pytanie dziennikarza o walkę z Mariuszem było może i na serio, ale ja odpowiedziałem w formie żartu. Słów jednak nie zmieniam, bo nie boję się walczyć z nikim. Ale oczywiście nie ma po co ryzykować zdrowiem. Zawodników, którzy ważą ponad 100 kilogramów raczej wolałbym unikać. Przy tak dużej różnicy wagowej łatwo o kontuzję. Mógłbym z Mariuszem wygrać, ale krzywdy bym mu nie zrobił. On też mógłby wygrać, ale konsekwencje dla mnie mogłyby być przykre.

Biłeś się kiedyś z zawodnikiem nasmarowanym wazeliną?

Ale gdzie nasmarowanym? (śmiech).

Wszędzie, ale nie tam, gdzie myślisz.

Biłem się. Facet twierdził później, że to nieprawda, ale ja wiem swoje. To bardzo niesportowe zachowanie, bo jak gość nasmaruje się czymś śliskim, to nie sposób skutecznie założyć mu dźwigni. Sędziowie powinni sprawdzać takie rzeczy. Na szczęście, od kiedy walczę w KSW, takich wtop już nie ma.

Jak oceniasz walkę na zasadach MMA dwóch naszych mistrzów olimpijskich: Pawła Nastuli i Andrzeja Wrońskiego (ten drugi przegrał przez nokaut – przyp. red.).

Co tu oceniać? Sami widzieliście. Dla mnie Paweł Nastula to najlepszy polski zawodnik wagi ciężkiej. W swoich pierwszych pojedynkach w japońskiej organizacji PRIDE walczył z najlepszymi na świecie, z prawdziwymi legendami tego sportu. Co prawda przegrywał, ale po bardzo ciężkich i bardzo dobrych walkach. Trzeba to docenić. Żałuję tylko, że od dłuższego czasu Paweł nie mierzy się z zawodnikami na wysokim poziomie. Zasługuje na dużo więcej niż małe, marginalne gale, których nie transmituje telewizja. Według mnie Nastula powinien być największą gwiazdą MMA w Polsce. Andrzej Wroński natomiast jest znakomitym sportowcem i zapaśnikiem największego kalibru, ale trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że z Nastulą, który od lat jest w ciągłym treningu MMA, nie miał szans.

Czy twój pseudonim „Kanibal” to ksywka z kluczem?

Uspokójcie się. To był pomysł Amerykanów. Walczyłem tam raz i taki był wymóg. Musiałem mieć jakiś pseudonim. Na siłę przykleili do mnie tego nieszczęsnego „Kanibala”. Nie brzmi to za dobrze. Staram się omijać temat tego przydomka.

Czujesz czasami, że masz niebezpieczne narzędzie w rękach?

Staram się unikać sytuacji, w których konieczne byłoby użycie pięści. Ale, jak w życiu każdego mężczyzny, zdarzało się. Często biłem się, bo nie miałem innego wyjścia. Najwięcej w Rosji, o czym już mówiłem. Ale i w Polsce, szczególnie na początku mojego pobytu, było kilka takich sytuacji. Wyglądałem na małego, chudego i łatwego do okradzenia. Uciekać nie potrafię, więc co miałem robić? Na szczęście nikomu wielka krzywda się nie stała.

Kiedy skończyły się te problemy?

Gdy stałem się rozpoznawalny. Poza tym nie jestem już młodym studentem. Wiadomo, że wtedy człowiek jest bardziej narażony na takie sytuacje. Teraz nikt mnie nie zaczepia. A gdyby nawet, to chyba… dałbym się pobić (śmiech).

Stojąc na bramce, często interweniowałeś?

Bardzo rzadko, bo Olsztyn to małe miasto. Wszyscy się tu znają. Jeśli ktoś dymił, zwykle był to przyjezdny.

A znasz takich, którzy dziś chwalą się, że Mamed wybił im zęby?

(Śmiech) Może tacy są, ale nigdy o nich nie słyszałem.

W walce przeciwnik nigdy nie wyłączył ci światła. A poza ringiem?

Tylko raz. Właśnie tam, na bramce, znokautowała mnie… woda gazowana. Wypiłem małą butelkę i zemdlałem.

Od wody?

Tak. Kelnerka przyniosła mi wodę z gazem, bo innej nie było. A nigdy wcześniej nie piłem gazowanej. Byłem cholernie spragniony. Wychyliłem na raz, dostałem czkawki, zabrakło mi powietrza i padłem. Walnąłem głową w ścianę. To mój jedyny raz, kiedy urwał mi się film.

Nigdy się nie upiłeś?

Nigdy. Uważam, że to bardzo zdrowe.

Ale nie uwierzymy, że na studiach nie imprezowałeś.

Życie studenckie wspominam fantastycznie, ale jako muzułmanin trzymałem się z daleka od alkoholu. Owszem imprezowałem z innymi studentami, tyle że bez picia. Szczerze mówiąc długo wydawało mi się, że totalne jazdy alkoholowe odchodzą tylko na rosyjskich wsiach. A tu pijany cały akademik!

Dostałeś już propozycję z Tańca z gwiazdami?

A dlaczego miałbym dostać? Nie sądzę, żebym kiedykolwiek musiał coś takiego rozważać.

A my przeciwnie. Widzieliśmy twój taniec na YouTubie…

O nie! (Wybuch śmiechu). Ten filmik mnie prześladuje. Wszyscy się nabijają.

Jakoś nas to nie dziwi.

Chcecie dostać po frontkicku?

A umiesz?

Zaraz się przekonacie.

wtorek, 3 stycznia 2012

Robert Lewandowski - sport




Polski piłkarz wstawiony do składu silnego, zagranicznego klubu, wygląda najczęściej jak Woody Allen wśród surferów z Australii. Ale nie on. Kariera tego chłopaka pełna jest wzlotów i upadków, jednak teraz rollercoaster zatrzymał się wysoko. Mówią, że jego możliwości są jeszcze większe. Jest w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Robert Lewandowski. Oto historia o tym, jak stał się diamentem w koronie mistrza Niemiec. Jak poradził sobie z wielką presją. Jak stał się idolem Dortmundu. Jak z dobrego piłkarza zmienił się w świetnego piłkarza. Czy najlepszego w naszym kraju od czasów Zbigniewa Bońka?

Najlepiej byłoby zapytać samego Bońka. Dzwonimy. - Przede wszystkim mnie sprawia wielką frajdę i przyjemność, że Robert tak się rozwija. A czy będzie lepszy ode mnie? Ocenimy po zakończeniu jego kariery. Ale do tego momentu jeszcze wiele może osiągnąć. Ma 23 lata, gra w bardzo dobrym klubie. Ile jest jeszcze drużyn, do których mógłby pójść? Barcelona, Real, Manchester City lub United. Może jakiś włoski klub - wymienia były gwiazdor Juventusu. - Ja w wieku dwudziestu sześciu lat występowałem w Widzewie, on jest w Borussii, w innym świecie. Chociaż może to akurat zły argument, bo Widzew był wtedy jednym z najlepszych dziesięciu klubów w Europie - śmieje się "Zibi".

A tak mówi sam Lewandowski: - Przede mną jeszcze długa droga. Kiedy zakończę karierę, może pokuszę się o takie porównanie. Na razie nie mogę mówić, że jestem lepszy od Bońka, bo on nie gra już w piłkę. Takie oceny będą się co jakiś czas pojawiać, ale nie mam z tym problemu.

Kosecki: on musi być jak Barca!

Oto cytat z Aleksandara Vukovicia, który od wielu lat gra na polskich boiskach, z jego profilu na facebooku (mamy nadzieję, że się nie pogniewa): "Robert Lewandowski, pierwszy od Bońka do dziś, wielki piłkarz Polski!!! Analizowałem dogłębnie, :-) było sporo bardzo dobrych, (Pisz, Kosecki, Wałdoch, Warzycha i inni), ale to pierwszy, po panu Zbyszku wielki piłkarz! I będą kolejni...".

Vuković docenia klasę Lewandowskiego. Czy nie przecenia? Chyba jednak ma rację – mieliśmy kilku bardzo dobrych piłkarzy od momentu, w którym Boniek zakończył karierę. Był duet Andrzej Juskowiak – Wojciech Kowalczyk, który świetnie spisywał się na igrzyskach w Barcelonie, Roman Kosecki zaliczył kilka ciekawych klubów – Atletico Madryt, Galatasaray, Nantes. Piotr Świerczewski grał w Olympique Marsylia, Jacek Bąk w Olympique Lyon, a Tomasz Wałdoch i Tomasz Hajto regularnie występowali w Schalke. Gola za golem dla Panathinaikosu strzelał Krzysztof Warzycha, Ligę Mistrzów, wreszcie, wygrał z Liverpoolem Jerzy Dudek.

Jednak emocje kibiców zawsze najbardziej rozpalają napastnicy i gracze ofensywni. Generalnie – gole. Dzięki nim piłkarz staje się idolem. Świetny przykład to Andrij Szewczenko. Ukrainiec zrobił karierę, o jakiej właśnie mówimy. Karierę na miarę Bońka. Obrońca czy bramkarz mogą być doceniani, ale rzadko są takimi bożyszczami jak bramkostrzelni napastnicy. Ten warunek Lewandowski spełnia.

- Pierwsze pytanie, które trzeba sobie zadać, to czy Boniek faktycznie był najlepszy. Ale załóżmy, że tak. Myślę, że Lewandowski może być najlepszy w historii polskiej piłki. Jest na najlepszej drodze do tego, no to napastnik i dzięki temu jest mu łatwiej – twierdzi Świerczewski. – Sam jestem ciekaw, jak w ciągu kilku najbliższych lat potoczy się jego kariera. Ma wszystkie dane do tego, żeby być wielkim piłkarzem. Jest silny, skuteczny, gra dla zespołu. Może trochę brak mu gazu, ale wtedy byłby jak Messi, to byłoby zbyt piękne – śmieje się były reprezentant Polski.
- Myślę, że on się jeszcze rozwinie, może spokojnie dosięgnąć wyższego pułapu, bo to mądry chłopak, no i pracowity. Teraz to jest jego najważniejsze wyzwanie – utrzymać to, co już zrobił i dodać kolejne plusy do swojej gry. Być jak Barcelona – każdy mecz to święto, każdy mecz o wszystko, bez względu na to, czy gra się w Lidze Mistrzów, czy z Hoffenheim – uważa Roman Kosecki.

Lawina nagród i pochwał

O jedno możemy być spokojni. Wszystkie wyróżnienia, które spadają w końcówce roku 2011 na polskiego napastnika, nie przewrócą mu w głowie. Lewandowski potrafił dobrze znosić krytykę, nie zaszkodzą mu więc pochwały. A chwalony jest wszędzie i przez wszystkich. Ostatnio renomowany hiszpański dziennik Marca sporządził listę dwudziestu zawodników, których czeka wielka kariera, a występują poza Hiszpanią. Robert znalazł się w doborowym towarzystwie – obok Daniela Sturridge’a z Chelsea, czy Toniego Kroosa z Bayernu Monachium.

W ostatnim czasie nie było niemal dnia, żeby Polaka ktoś nie wyróżnił. Niemiecki dziennik "Bild" uznał, że Lewandowski był jednym z najjaśniejszych punktów ligi w rundzie jesiennej. Magazyn "Kicker" cztery razy umiejscowił go w jedenastce kolejki. "Sport-Bild" wyliczył, że gole dały mu dodatkowe pieniądze, bo dzięki tym trafieniom wypełnił warunki kontraktu dotyczące bonusów. Ale przede wszystkim zaczął regularnie grać, a klauzula w umowie dawała mu wzrost zarobków o 180 tysięcy euro rocznie, w przypadku dwudziestu meczów w podstawowym składzie Borussii.

Kapitan Borussii Sebastian Kehl powiedział, że Lewandowski zrobił w minionej rundzie największe postępy. – Robert pokazał w ostatnich kilku miesiącach, dlaczego nasz trener nazwał go kiedyś najbardziej ekscytującym graczem w Polsce w ostatnich dziesięciu czy piętnastu latach – powiedział Kehl.

Inne wyróżnienia? W Polsce nie było chyba serwisu internetowego piszącego o sporcie, czy gazety, które nie uznałyby go najlepszym piłkarzem mijającego roku. I kto by się tego spodziewał po pierwszym sezonie? Pamiętacie jeszcze filmiki, jakie krążyły w sieci, obśmiewające nieskuteczność Polaka? Szyderstwa niemieckich gazet? W tej nagonce na Roberta, który cały czas toczył trudny bój o miejsce w składzie z Lucasem Barriosem, najważniejsze było jedno – Juergen Klopp wiedział, że reprezentant Polski pewnego dnia pokaże klasę.

To właśnie trener mistrza Niemiec, przekonywał wszystkich, że Robert zacznie grać na wysokim poziomie. Tymczasem sam Lewandowski harował na treningach. Nie chodził do dziennikarzy, nie żalił się, nie straszył, że odejdzie, nie mówił, że trener go nie lubi. Słowem – nie zachowywał się jak typowy polski piłkarz. Walczył. Przełom musiał w końcu nastąpić.

Lewandowski był zahartowany. Mimo młodego wieku sporo przeżył, doświadczył wielu rozczarowań i ciosów od życia. Jak wtedy, gdy nie chciała go Legia. Ale najbardziej, kiedy zmarł tata, który trenował Roberta i bardzo go wspierał. Chłopak musiał bardzo szybko dorosnąć. Miał szesnaście lat. To wiek, w którym zastanawiasz się, ile czasu poświęcasz na naukę, a ile na gry komputerowe. Nie w tym przypadku.

Mocny charakter to podstawa, jeśli chcesz robić karierę w poważnej piłce. Lewandowski świetnie poradził sobie z presją.

- Akurat o to byłem spokojny, bo wiem, jak poukładanym i twardym chłopakiem jest Robert – mów Andrzej Juskowiak, były napastnik reprezentacji Polski, który pracował z Lewandowskim w Lechu. – Ma jedną fundamentalną zaletę. Zdrowie. Jego konstrukcja fizyczna pozwala mu znosić spore obciążenia, a w Bundeslidze treningi są bardzo ciężkie. Nie każdy to wytrzymuje. Na treningach musisz mocno pracować, a potem przychodzi mecz i musisz znaleźć świeżość. Zwróćmy uwagę, że Robert nie ma problemów z urazami – dodaje znany z występów na niemieckich boiskach Juskowiak.

Jego zdaniem Lewandowski może zajść bardzo daleko, ale na to dopiero przyjdzie czas. – Jest w znakomitym klubie – kibice, stadion, wyniki, trener – te czynniki sprawiają, że naprawdę nie ma powodu, by zmieniać otoczenie. Oczywiście każdy piłkarz ma marzenia. Jeden śni o Realu, drugi o Barcelonie, trzeci o Manchesterze United. I za jakiś czas jeden z tych klubów może zgłosić się po Lewandowskiego. Pamiętam jednak, jak Ebi Smolarek grał w Dortmundzie. Szło mu w pewnym momencie świetnie. Narzekał, że jest niedoceniany, chciał odejść. Ja czytałem wtedy prasę i Smolarka tutaj bardzo chwalono. Zmienił klub. I gdzie dzisiaj jest? Jak jego kariera potoczyła się od tamtego momentu? Gdyby został w Dortmundzie, tak sądzę, wiele spraw mogłoby wyglądać inaczej – opowiada Juskowiak.

Wart 15 milionów euro

Mówią, że Franciszek Smuda to wielki farciarz. W czepku urodzony facet. Wystarczy spojrzeć na losowanie grup na Euro 2012. Albo obejrzeć końcówkę meczu Widzewa z Broendby Kopenhaga. Tak, można o Smudzie powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że brak mu szczęścia. I teraz znów szczęście mu sprzyja, bo ma w kadrze Lewandowskiego. Zawodnika, którego kiedyś pojechał oglądać w meczu Znicza Pruszków i po zobaczeniu go w akcji powiedział do szefa skautingu Lecha Andrzeja Czyżniewskiego: – Ty mi powinieneś za paliwo zwrócić!

Lewandowski wpisuje się idealnie w stereotyp Smudy-szczęściarza. Wyjmijcie mu z drużyny Lewandowskiego i Jakuba Błaszczykowskiego w formie, a zobaczycie wielkie NIC w ofensywie. Zero. Brak opcji. Pozostaje gra na bezbramkowy remis. Ci dwaj piłkarze są gwarantem, że nawet w spotkaniu, które nie układa się po naszej myśli, da się zrobić coś extra. Jedną akcję, która da zwycięstwo. To są piłkarze, jak to się ładnie mówi, którzy robią różnicę.

Menedżer Lewandowskiego Cezary Kucharski uważa, że 15 milionów euro to jest minimum, jakie chętny klub musiałby zapłacić za Roberta. - Oferta znalazłaby się choćby jutro, tylko po co zmieniać teraz otoczenie? - pyta Kucharski. - W Borussii Robert czuje się bardzo dobrze, zaaklimatyzował się, a trener Klopp zaufał mu i stawia na niego. Zmiana barw na pół roku przed Euro byłaby bardzo ryzykowna.

Boniek potwierdza: – Jak ci dobrze z kobietą, to po co zmieniać? Tak samo jest z klubem. Nie wiem, ile Robert jest wart, pewnie tyle, ile ktoś za niego chce zapłacić. Na razie to spekulacje, ale Lewandowski ma wszystko, żeby zrobić wielką karierę.

Lewandowski powiedział kiedyś na łamach Magazynu Futbol: – Cenę piłkarza kształtuje wiele rzeczy, ale jedno się nie zmieni - zawsze najdrożej będzie się sprzedawać i kupować graczy, którzy zdobywają bramki i potrafią w pojedynkę przesądzić o losach meczu.

Można spokojnie uznać, że suma ponad 10 milionów euro za Polaka nikogo by dzisiaj nie zszokowała.

- Życzę Robertowi, żeby w Nowym Roku nie brakowało mu wyzwań. Jest w idealnym momencie, w takim wieku, że wszystko przed nim. Ludzie widzą go w Premier League, ale ja chciałbym, żeby zagrał w Hiszpanii. Jeśli nie w Barcelonie, to może w Valencii? Nie wiem, czy to najlepszy piłkarz od czasów Bońkach, ale wiem, że dzisiaj nazwisko tego chłopaka jest w notesach skautów największych klubów Europy. Jeśli zagra dobrze na Euro 2012, możemy być świadkami wielkiego transferu. Myślę, że ten turniej da nam sporo odpowiedzi na pytania dotyczące przyszłości Roberta – kończy Kosecki.

Podczas Euro 2012 na polskich ulicach i stadionach będzie można spotkać wielu kibiców w koszulkach z napisem "Lewandowski". Ci ludzie będą wierzyć, że Robert pociągnie drużynę Smudy do zwycięstw. Udźwignie presję, nie musimy się martwić. Wiele razy podkreślał, że najbardziej lubi grać przy pełnych trybunach. Wtedy jego talent lśni najmocniejszym blaskiem.

PRZEMYSŁAW RUDZKI (autor jest dziennikarzem "Faktu" i komentatorem Canal+ Sport)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


slowa-znani, ludzie, gwiazdy, celebryci, show-biznes,wywiad, życie, sukces, kariera, ciekawostki